Jak w temacie. Przeszliśmy trzęsienie ziemi, zdradzał, przestał. Nie wiem, czy potrzebny w tym temacie jest szczegółowy opis tego, co się działo, ale działo się na początku naszej relacji, trochę mu się nałożył seks-układ na początek naszego związku... odkryłam to jak już się skończył, ale trwał parę pierwszych naszych miesięcy. Wiem o kilku spotkaniach, w szczegóły nie chciałam wnikać. Pogoniłam na badania, wyleczył wykrytą chlamydię. Zapłacił za najdroższe pakiety kompleksowych badań dla naszej dwójki. Mnie niczym nie zaraził, wyniki wyszły negatywne.
Obecnie razem 3 lata.
Po tym jak to odkryłam zrobił wszystko, czego kobieta mogłaby oczekiwać od faceta w takiej sytuacji - bez wchodzenia w szczegóły, wierzę mu teraz, zachowuje się bez zarzutu, odpokutował chociaż nie robiłam wiecznych wyrzutów, decyzję o tym że z nim zostaję podjęłam po 2 miesiącach podczas których znosił mój ból, nie wypierał się, nie zrzucał na mnie winy, odciął wszystko i wszystkich, wywrócił życie do góry nogami, zmienił pracę i miejsce zamieszkania (przeniósł się do mojego miasta), był, wspierał, żałował, płakał, kajał się, przysięgał, czekał, udowadniał, był absolutnie transparentny. Przekonał mnie, jesteśmy razem, nasz związek jest spokojny i jakkolwiek głupio to nie brzmi w kontekście pierwszych miesięcy tej relacji - wydaje mi się dojrzały i dobry. Jest stabilnie, mam w nim oparcie, czuję się dla niego priorytetem, wiem że planuje ze mną przyszłość, jest na mnie uważny, traktuje mnie (znów jakkolwiek głupio to zabrzmi) z szacunkiem, lubi się z moją rodziną, zabiera do swojej, czuję, że jestem w centrum jego świata mimo że ma liczne sportowe pasje, którym poświęca sporo czasu i w które nie ingeruję i nie ograniczam, bo widzę że to go uszczęśliwia.
Nasze początki były pod względem łóżkowym kosmiczne, pierwszy rok był wspaniały. W życiu z nikim nie było mi tak dobrze w łóżku, mogliśmy z niego nie wychodzić, odkryłam w sobie zupełnie nowe pokłady namiętności. Myślałam, że złapałam pana Boga za nogi i że tak będzie już zawsze, że poznałam swojego męża i że w końcu poukładam życie. Mamy teraz 36 i 37 lat. Żadne z nas nie było w małżeństwie, każde miało wcześniej kilkuletnie związki, które nie wyszły. On ma syna z - ha ha ha... - wpadki, na którego płaci alimenty w rozsądnej według mnie (całkiem wysokiej) kwocie.
Wierzę mu, że od tamtego czasu jest mi wierny. Ufam, że nic nie odwala i że jest tylko mój.
Nie wiem, czy ufam, że to się nigdy nie powtórzy.
Problemem jest teraz łóżko. Ja przestałam umieć w seks. To nie jest tak, że on mnie odpycha, po prostu psychicznie się zacięłam i koniec. Seks zdarza się raz na 2,3 tygodnie i nie jest dobrej jakości. On cierpi, ja cierpię, zdaję sobie sprawę z tego że ma duże potrzeby i wiem, że to prosta droga do powtórki albo rozstania, rozumiem że tak jest, jak potrzeby nie są zaspokajane. Ale nie umiem. Nie mogę. Czasem zdarza mi się przerwać i rozryczeć, nie wiem dlaczego, od dawna nie mam w głowie tej kobiety i obrazu ich razem. Chciałabym mieć znów regularne życie łóżkowe, chociaż trochę zbliżonej jakości, mój facet jest szalenie atrakcyjny, ma świetne ciało, piękną twarz, bardzo mi się podoba, ale... nie wiem, przestał mnie pociągać? Spinam się kiedy mnie dotyka, unikam tulenia, kiedy widzę że dąży do fizycznej bliskości która miałaby skonczyć się seksem automatycznie się blokuje i go odtrącam. Dużo o tym rozmawiamy, byliśmy nawet na kilku spotkaniach u seksuologa, nie ma żadnej poprawy. To rzutuje na cały związek, możecie się domyślić, że ma duże potrzeby.
Dlaczego ja nie mogę, nie potrafię? Czy tak już będzie? Co mogę zrobić, żeby ten związek przetrwał? Mam wrażenie, że go sabotuję.
Pomóżcie mi, proszę, bo ja już nie wiem co zrobić, już mu nawet proponowałam żeby odszedł bo wiem że nie zaspokajam jego potrzeb, ale on nie chce, chce być przy mnie. Ale też jest już tym straumowany, sam też się blokuje, widzę że często boi się mnie dotknąć żeby po raz tysięczny nie doświadczyć odrzucenia. Jesteśmy obydwoje bardzo nieszczęśliwi. Czy to musi być koniec, czy jest dla nas jeszcze jakaś szansa?