Witajcie. Ostatnio na forum zaglądałam 8 lat temu gdy rozpadł się mój związek. Nie wiem w ogóle czy temat zakładam w dobrym miejscu.
Dziś piszę z dużo poważniejszą sprawą, z czymś co mnie ostatnio złamało i nie potrafię sobie poradzić.
1,5 roku temu wyszłam za fajnego faceta (ja mam 31, on 33 lata), taki dla mnie idealny mąż, ciepły, rodzinny, zaradny, zabawny, daje poczucie bezpieczeństwa, dobrze się ze sobą dogadujemy. Zupełnie inna bajka niż to co miałam w domu rodzinnym. Oczywiście w związku z przeszłością miewam różne swoje problemy, ale też w miarę staram się pracować nad sobą. Po ślubie zaczęliśmy starać się o dziecko. Temat nie wiem czemu, ale od początku mnie stresował. Może to przez branże niepłodności w której pracowałam, może przez doświadczenia: mama straciła tragicznie 2 letnia córkę - straszą ode mnie a moja młodsza siostra poroniła na wczesnym etapie. Bałam się, że w ogóle nie zajdę w ciążę a jak już po jakimś czasie się udało to byłam przerażona, ze zaraz ja stracę. Koszmar jakby się ziszczał. Badania prenatalne wykazały, ze coś jest nie tak. Mnóstwo badań, amniopunkcja itd. Nie dawali szans na utrzymanie ciąży. Latem ostatecznie diagnoza - wada letalna, ale jeszcze zalecili badania genetyczne. Po każdym usg cieszyłam się, że moja córka żyje. W sumie od momentu diagnozy i tego, ze już wiem na czym stoję i na co mniej więcej się szykować zaczęłam być spokojniejsza i po prostu kochać ta Kruszynkę. Żyłam tez nadzieja na to, ze jeszcze kiedyś będzie normalnie. Jeszcze przed porodem dostaliśmy wyniki genetyczne potwierdzające podejrzewana wadę i niestety to czego najmniej się spodziewałam, że została ona odziedziczona po mężu. Bardzo rzadki to przypadek, bo literatura mówi tylko o powstawaniu spontanicznym tej wady a tu mąż ma tylko część chorych komórek, resztę zdrową dlatego nie ma żadnych objawow choroby. Jeszcze wtedy byłam skupiona na czekaniu na poród, więc jakoś to po mnie lekko spłynęło. Córeczka urodziła się w listopadzie i pobyła z nami 2 godziny. Mimo tego, że tak krótko, że odeszła, dla mnie to najpiękniejsze chwile. Naprawdę byłam szczęśliwa, że udało się nam poznać i pobyć razem, w ogóle doświadczyć macierzyństwa. Ona nie cierpiała czego bardzo się obawiałam. Teraz już czas mija, wszystko jeszcze niby świeże, a mnie dopada myślenie co dalej. Szczerze mówiąc to jestem załamana tym, ze naturalne poczęcie zdrowego dziecka jest obarczone ryzykiem poczęcia znów chorego co dyskwalifikuje starania. Współżycie obarczone stresem jakby bezcelowe.. Mam poczucie jakby życie mi się skończyło. Cala nadzieja po tej tragedii zniknęła. Wiem, ze jest możliwość in vitro i badania zarodków, ale nie wiem czy dałabym radę tak wybierać. Adopcja? Może, ale teraz mnie to w ogóle nie pociesza. Jestem wściekła, nie chce takiego życia, czuje się jak przegryw, nawet na męża zaczęłam złe patrzeć. Nie widzę na razie nic co pokazałoby mi światło w tunelu. Ciężko mi o czym innym myśleć, tylko córka, ciąża i inne dzieci. To obsesyjne wręcz.
To ciężki temat, pisze by chociaż trochę sobie ulżyć. Rodzinie i znajomym nie chce płakać w ramie, tym bardziej, ze nie wszystkim chwale się wynikami. Grupa wsparcia dopiero po Nowym Roku... Pozdrawiam Was