Witam jestem przed 30. Mam cudownego męża i małe dziecko. Pracuje w firmie rodzinnej, 8h dziennie, za kwotę wystarczająca na jedzenie, rzeczy dla dziecka, zamówienie jedzenia na wynos raz na jakiś czas. Mój ojciec poświęcił życie tej firmie, do tej pory nie potrafi się od niej "odkleić". Mąż też został już wessany w nią tak, że jak wychodzi rano, tak wraca w środku nocy i zarabia mniej ode mnie. Ja pracuje w godzinach pracy i mocno rysuję linię pomiędzy pracą i domem. Co nie raz jest mi brane za złe. Dziecko chodzi do przedszkola, zajmuje się nim ja. Mąż 2 razy w tygodniu po plus minus dwie godziny, czasem dziadek przychodzi się pobawić, powiedzmy około godziny raz czy dwa w tygodniu. Zawsze w tedy nadrabiam jakieś porządki.
Mój problem polega na tym, że mam już absolutnie dość słuchania, że to dla rodziny, że tak trzeba, że ktoś musi zarabiać i utrzymywać firmę (jednym z problemów jest fakt że niektórzy pracownicy po prostu nie urabiaja na siebie).
Ojciec nie docenia w pełni tego co robię, nie ma do mnie zaufania zawodowego. Z drugiej strony nakładają na mnie presję, powinnam się angażować w prowadzenie firmy, żeby uratować męża od nadmiaru pracy, a przy tym dalej robić to co teraz na pełny etat. Oprócz tego etatu zajmuje się domem najlepiej jak umiem i poświęcam duzo czasu dziecku, bo jest to dla mnie największy priorytet, z którego nie zrezygnuje dopóki nie nadejdzie na to odpowiedni czas. Czuję też wyrzuty sumienia za kazdym razem kiedy wieczorem chce pograć w grę, uczyć się czegoś co nie jest wymagane ode mnie w sensie zawodowym, a z drugiej strony nie jest to czs wystarczający na realizację jakiegoś zadania związanego z pracą. Mąż wymyśla i bierze na siebie coraz więcej pracy, obowiązków, pomysłów, których już nie ma czasu realizować. Wiem. Ze jak w to wejdę tak, jak tego ode mnie oczekują, to skończy się to tak samo jak z nimi.
Krótko mówiąc, nienawidzę tej pracy bo kradnie mi ludzi których kocham. Nie zmienię jej, bo szukam regularnie i nie mogę znaleźć alternatywy w naszym mieście. Do krawędzi histerii doprowadza mnie czekanie na męża o 2 czy 3 w nocy i pretensje o to, że ja mam pretensje... Jak byłam w ciąży miałam pretensje ze siedzi w pracy do 18. Potem że do 21. Teraz to jest 3 rano. Dotarło już do mnie, że to się nigdy nie zmieni. Nie chcę zostawiać męża, bo go kocham nad życie. I nie wiem co robić. Nie chcę tak żyć. Wiem, że zasugerujecie mi terapię. Ale ani na nią mnie nie stać, ani nie wiem jak zaciągnąć na nią męża. Za każdym razem, kiedy próbuje zasygnalizować problem, rozmowa toczy się tak, że koniec końców wina jest zawsze po. Mojej stronie, bo nie robię wszystkiego najlepiej, na 300% wydolności, normy. Gotuję niesmacznie, sprzątam niestarannie, pracuję niewystarczająco, dieta i ćwiczenia nie dają odpowiedniego efektu. Ojciec też potrafi mi powiedzieć, że wyglądem powinnam świecić przykładem w firmie, ubierać się jak dama, ściąć włosy. Brat jeszcze jak byłam w ciąży mówił mi że powinnam music spódnice i sukienki i że jego żona może mi doradzić jka się ubierać. Od męża nigdy nie usłyszałam ani jednego komplementu jakkolwiek bym nie próbowała być kobieca, czy ostra, czy w którąkolwiek stronę, ale za to raz na ruski rok przypomni mu się ze nie mam płaskiego brzucha. A ja po prostu taka nie jestem, nigdy nie byłam i nie będę. Dbam o siebie ale jestem nerdem. Ubieram się jak chce i kiedy chce. Noszę sukienki, kiedy mam ochotę i spodnie przez większość czasu. Nie jestem super modna, ale nie chodzę brudna, maluję się.
Wszyscy mężczyźni w moim życiu są biedni, zapracowani, mają pomysł na mnie w jakiejś mierze. Każdy z trójki żyje dla pracy i po za nią nie wymaga niczego od siebie.
No po prostu nie wiem już co robić i chyba po prostu krzyczę tu o pomoc...