Cześć!
Co byście zrobiły na moim miejscu?
Jestem z facetem już jakiś czas (ponad rok) i pewna kwestia od początku mi w jakimś stopniu przeszkadzała, ale nie aż tak jak teraz! Otóż mój TŻ pochodzi z rozbitej rodziny(matka z ojcem po rozwodzie ale w ciągłym kontakcie). Od dzieciństwa miał wpajane powiedzenie "matkę masz tylko jedną, pamiętaj". Ta fraza powtarza się non stop, nawet teraz (facet ma 25 lat). Od kiedy zaczęliśmy się spotykać, widziałam te jego zaangażowanie w pomoc matce, ciotkom, babciom, wujkom, siostrze itd, i sądziłam, że fajnie, iż ma dobry kontakt z rodziną. Po pewnym czasie zauważyłam jednak, że ta ciągła oferowana pomoc, obietnice dawane mamie, siostrze itd odbijają się na naszym wspólnym czasie. Dochodziło do sytuacji, że jego matka potrafiła dzwonić o 23 aby TŻ przyjechał i naprawił jej cieknący kran, on oczywiście mając na prawdę bardzo bardzo głęboko ukorzenioną odpowiedzialność za nią i jej życie gnał po nocy aby załatwić sprawę. Każda jedna kwestia, którą trzeba załatwić jest spychana na TŻ. Każdy jeden z jego rodziny dzwoni w potrzebie do niego, a on nie potrafi odmówić, bo zaraz łapią go okropne wyrzuty sumienia. Rozmawiałam z nim na temat, tłumaczyłam, że tak być nie może, że budujemy swoją rodzinę, że to ja i on jesteśmy w tym momencie najważniejsi, ale jak grochem o ścianę. Raz nie wytrzymałam i wyprowadziłam się. Oczywiście były błagania, prośby, obietnice zmiany, i faktycznie na jakiś czas był spokój. Mieliśmy czas dla siebie, nie było godzinnych bezsensownych telefonów o niczym od mamusi czy tatusia. I znowu nagle bach... Przychodzi niedziela, już od rana widzę, że coś nie gra. Mieliśmy plany aby razem coś ugotować w przerwie moich wykładów, zjeść obiad i pójść na szybki spacer. W czasie gdy ja jestem na wykładach, TŻ wychodzi z ojcem na cmentarz i wraca do domu wieczorem jak gdyby nigdy nic. Zero kontaktu, zero telefonu do mnie, nic.
Po prostu to jest jakaś masakra. Nie wiem czy to ze mną jest coś nie tak... ale każde jego planowanie dla nas wiąże się z jego rodziną, jedziemy nad morze (o to może zabierzemy tatę?), jedziemy w góry (oo to może zabierzemy mamę, będzie jej raźniej?), mamy wolny dzień (o może pojedziemy do cioci bo nas zapraszała?), wolny wieczór (o to może pojedźmy do siostry bo jej obiecałem?). Zero, absolutnie zero planów tylko NASZYCH. Zawsze ale to zawsze w tym wszystkim jest on i jego rodzina. Na prawdę powoli wariuję. Czuję się jak jakieś piąte koło u wozu. Kilka razy złamał obietnice dane mi, ale nigdy nie złamał obietnic danych rodzinie, nawet kosztem naszych planów. Oczywiście wtedy to ja jestem tą złą, no bo "jak to tak? przecież obiecałem mamie". Doszło nawet do tego, że chciał zamieszkać z matką (i ze mną), aby mama nie bała się wracać sama do domu (kiepska dzielnica, w której mieszka)!!! Powiedziałam mu wtedy, że w takim razie mam lepszy pomysł, niech wyprowadzi się do mamy i z nią zamieszka. Oczywiście nagle oprzytomniał i powiedział, że to nic nie da.
Takich sytuacji jest mnóstwo, wydaje mi się, że już powinnam go rzucić, bo nigdy nie będę na pierwszym miejscu, zawsze będzie rodzina a potem dopiero na szarym końcu ja. Ale z drugiej strony jednak miłość mnie cały czas przy nim trzyma, chociaż w głębi serca powoli coś we mnie pęka. Wiem, że rozmowa nic już nie da, bo rozmawiałam z nim wiele razy. Nie wiem co mam już robić aby ratować ten związek...
HELP.