Hej. W sumie to chyba tylko chciałam się komuś wyżalić anonimowo.
Kobieta 30 letnia, po miłości licealnej, po 5 letnim związku i jego rozpadzie,byłam 3 lata sama, luźno się spotykając z ludźmi.
Wplatalam się w dwa krótkie miesięczne epizody. Dalej byłam "sama". Było mi dobrze choć i tak nie szukając swojej przyszłości i sensu, wyobrażałam sobie rodzinę, faceta, dziecko, dom.
W końcu się do mnie odezwał. Chłopak. Młodszy, po wieloletnim związku, w sumie był nawet zaręczony. Zdradził ja, bo się im bardzo długo nie układało. Skończyło się. Kilka miesięcy był sam. I zaczął do mnie pisać, dzwonić. Weszliśmy w to. Bardzo szybko, łatwo, dużo było chęci. Miałam z tyłu głowy, że on za krótko był sam.
Pół roku rszem-1 rozstanie bo on ma bałagan w głowie.
Miesiąc ponad przerwy, zaczął się mocno starać, płakać, był zdecydowany ze chce mnie. W końcu się u gięła, bo gdzieś mi zależało.
Minęło kolejne pół roku. Znów rozstanie z tego samego powodu.
Była w myślach. Była przypadkiem spotkana w ich towarzystwie, wspólna ich rozmowa, sentymenty po pijaku. Płacz. Jakieś zdawkowe wiadomości później.
I stało się. Nagle się okazało, że wypalił się w stosunku do mnie.
Nie chce mnie ranić.
Nie wie czego chce. Gdzieś z tyłu głowy ma ją.
Zyje sentymentami. A ja się poczułam rozczarowana po raz kolejny. Mocno. Jak zabawka. Zdradzona w jakiś sposób.
Po raz kolejny zaufałam, mimo że strasznie się tego bałam.
Tyle już porażek w moim życiu i związkach, że nawet nie mam wizji już żadnej na przyszłość.
I tym razem nie umiem się pozbierać.
Za dużo.
Miło jak ktoś przeczyta...