Długo nie chciałem tutaj tego pisać, bo tematów z kategorii "depresyjne" widzę, że jest sporo, ale spróbuję, tym bardziej, że moja historia toczy się dziwnym torem.
Mam 32 lata, od 14 lat leczę się psychiatrycznie, w zasadzie bez żadnych rezultatów. Trafiłem do lekarza będąc w liceum, wychowawca podsunął rodzicom pomysł, że może warto mnie na to namówić, argumentując to kompletnym wyizolowaniem od rówieśników. To prawda, nigdy nie miałem znajomych od zawsze siedziałem sam ze spuszczoną głową - widać, już wtedy biła ode mnie wyczuwalna beznadziejność.
I od tego czasu bujam się po różnych gabinetach, w sumie leczyłem się u kilku psychiatrów i terapeutów. Ciągle mam diagnozowane jakieś możliwie najogólniejsze icd10 - INNE epizody depresyjne, INNE zaburzenia nerwicowe - nigdy przez te lata nie powiedziano KONKRETNIE co mi jest. Jeden ze "specjalistów" po półtora roku terapii, rozłożył ręce i stwierdził, że ja "nie mam żadnej depresji, po prostu jestem stuknięty". Nie wiem jak lekarz może tak powiedzieć pacjentowi, chociaż w tym kraju niewiele mnie zdziwi. Choć im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej twierdzę, że mógł mieć rację. Żadne leki, sesje - nic, nie wyciągnąłem żadnych wniosków, chyba jestem na to zwyczajnie za głupi. Był okres, że próbowałem w związku z tym uzyskać nawet stopień niepełnosprawności, ale się nie udało.
I tak wegetuję, mieszkając z rodzicami, bez pracy, bez szkoły. Pamiętam, że (jak już wyżej pisałem) nauczyciel próbował mi pomóc, ale rozwiałem wszelkie wątpliwości... nie przychodząc na maturę. To jest właśnie jeden z moich problemów. Działam pod wpływem jakichś dziwnych sił, nieracjonalnie, wszystko niszczę. Ale nie potrafię z niczyją pomocą dojść do źródła. Siedzę całymi dniami przed komputerem i trochę na zasadzie dysocjacji, żeby przetrwać i nie zwariować bezwiednie fokusuję się na jakichś youtubowych dramach dla nastolatków, sprawdzam każdy polski rap jaki wychodzi. Nie mogę powiedzieć, że sprawia mi to radość, ja nie czuję radości. To po prostu taka furtka, żeby nie rzucić się na linę.
Główne pytanie. Oczywiście jak się nie trudno domyślić, życie towarzysko-uczuciowe u mnie nie istniało i nie istnieje. Ale moje pytanie brzmi. Gdyby kiedyś zdarzył się cud jaki się zwykle nie zdarza i któraś kobieta postanowiła masochistycznie się mną zainteresować - byłby w ogóle sens w to brnąć? Przy takim paskudnym charakterze, osobowości, niezaradności życiowej - co bym jej dał, tylko ból? Bo wątpię, że umiem kochać. Popęd mam, ale kochanie to nie jest sam popęd. Pomyślcie jak fatalne geny, przekazałbym rozmnażając się.
Kiedyś umówiłem się na randkę przez internet. Dziewczyna zawróciła widząc mnie z kilkunastu metrów. I tak byłem zdziwiony, że na podstawie fotek zdecydowała się na taki desperacki krok, ale widać w porę otrzeźwiała.
Nie wiem po co to wszystko piszę, bo dla mnie nie ma już chyba ratunku, zostaje stagnacja. Miał tak ktoś przez tyle lat? Pewnie nie...