Witam,
jak w temacie - No temu Panu już chyba podziękujemy....
Celowo użyłam słowa 'chyba', bo sama troszeczkę jeszcze się miotam. Krótko o mnie - lat 30++, silna babka, świetna praca. Człowiek petarda.
Poznaliśmy się jakieś 9 lat temu. Bardzo szybko stałam się kochanką tego osobnika. Wiedziałam na co się piszę, ale czułam że znalazłam bratnią duszę.
Nie mam tutaj na myśli śpiewania serenad i patrzenia sobie czule w oczy. Ot spotkałam świetnego kumpla z którym można było konie kraść, do tańca i różańca.
Bardzo się lubiliśmy i kochaliśmy. Dwóch wariatów, obydwoje z ogromnym poczuciem humoru, dorzućmy do tego super sex. O rety jak nam było fajnie.
Oczywiście żona się dowiedziała z czasem, rozwiedli się.
Ja z osobnikiem spotykałam się dalej. Dla mnie układ był świetny. Miałam swoje życie, pracę, znajomych, pasje. Spotykałam się z nim kilka razy w tygodniu (czasami częściej, czasami rzadziej), ale nie miałam przysłowiowych jego gaci do wyprania czy obiadków do gotowania.
Lata mijały, a nam chyba było bardzo wygodnie żyć na dwa domy. Tutaj spotkanko, łóżko, wypad za miasto, później każde rozchodziło się do swojego domu.
Pierwszy poważniejszy sygnał że coś nie gra, który sobie przypominam był dwa lata temu.
Oczywiście wcześniej się sprzeczaliśmy, ale nic szczególnego nie utkwiło mi w pamięci. Jedyne co mnie 'bolało', to to że poświęcał mi mało czasu. Wiecznie jakieś roboty po godzinach, nigdzie nie wychodziliśmy, wiecznie siedzieliśmy u mnie.
Podczas tej pierwszej pamiętnej kłótni Pan się obraził i wyszedł z mojego domu.
Ok, przecież nie będę za nim biegła, droga wolna. Nie odzywał się kilka tygodni, dokładnie po ośmiu przestałam liczyć.
Wówczas kogoś poznałam. Artysta - zupełnie inny świat. Było miło i sympatycznie, ale trwało dosyć krótko.
Któregoś dnia Pan sobie o mnie przypomniał i wybłagał abym wróciła.
Wówczas nie było większych przesłanek by tego nie robić. Szczerze mówiąc, to sama bardzo chciałam wrócić. Początkowo oczywiście było wszystko super.
Nowa energia, stęsknieni, szczęśliwi. Obiecał spędzać ze mną więcej czasu. Słowa nie dotrzymał. Znowu byłam praktycznie większość czasu sama, wychodzenie na imprezy sama, weekendy sama.
Nikogo nie usprawiedliwiam, ale będąc kochanicą pisałam się na taki układ, a skoro Pan się przyzwyczaił, to dlaczego miałby to zmieniać.
Wracając do tematu, miał mi poświęcać więcej czasu a tego nie zrobił. Praktycznie całą zimę przesiedziałam sama, moje życie to była praca i dom, dom i praca. Zdecydowałam, że odchodzę.
To było wiosną ubiegłego roku. Do lata wydzwaniał i mówił jak to mnie kocha, jak chce żebym wróciła. Nie wróciłam. Powiedziałam jasno, że możemy być kumplami, nie mam nic przeciwko temu, ale nie wrócę.
Po jakimś czasie poznałam kogoś. Właściwie nic zobowiązującego emocjonalnie, za to fizycznie już i owszem. Kawa na ławę, taki układ był określony od samego początku.
Pan się dowiedział, tego samego dnia dostaję od niego maila - "niechcący zgubiłem pendrive'a z twoimi nagimi fotkami po twoją pracą, jesteś skończona".
Szok! Kto jak kto, ale on. Człowiek, którego nazywałam przyjacielem?! Później się z tego wymigał, wyprosił przebaczenie, obiecał że już nigdy tak nie będzie mnie straszył.
Głupia wybaczyłam, chyba poczucie ulgi że to nie prawda zaćmiło mi umysł. Wczesną jesienią pomagał mi w remoncie (wówczas byliśmy nadal na stopie koleżeńskiej). Siłą rzeczy spędziliśmy kilka dni razem. Było fajnie tak fajnie, że aż sobie pomyślałam że warto wrócić, bo to fajny chłopak.
Dobra, to próbujemy jeszcze raz. Będzie dobrze. Aha, jasne. Nie tym razem. Przetrzepał mi telefon - znalazł korespondencję z 'tym niezobowiązującym'. I zaczęła się polka.
Na każdym kroku wypominanie, po kilka razy dziennie. Nie docierało do niego, że to nie była zdrada. Wówczas nie byliśmy razem, jestem dorosła i wiem na co się pisałam. Awantury na porządku dziennym.
Właściwie zamiast zapomnieć o tamtym epizodzie, to wysłuchiwałam (i nadal wysłuchuję) o tym codziennie dziennie. Czuję się wręcz jakby tamten facet był częścią naszego związku (sic!). Przykładów nie podam, ale był absurdy typu "Masz zielone majtki? Pewnie wtedy też miałaś", "Świeci słońce, pewnie wtedy też świeciło". Pan tapla się w tym bagienku wypominek każdego dnia.
Rzygać się chciało, głupia reklama w tv była powodem do wypominek. Ja już mentalnie się pakowałam i machałam mu na pożegnanie. Obrzydził mi sex, który kiedyś był świetny. Czułam się jak nic niewarte g*wno.
Pewnego wieczoru chciał abym się ubrała w seksowną bieliznę cyt. "jak dla tamtego". Oczywiście nie chciałam tego zrobić, bo moje poczucie kobiecości i chęć igraszek leżały i kwiczały na podłodze.
To co zrobił? Wparował do sypialni i wysypał mi na głowę zawartość szuflady z bielizną. Kufa - szok. Siedziałam i gapiłam się przed siebie, bo mnie zamurowało. O tak to tańczyć nie będziemy! Koniec.
Życie to jednak pisze przezabawne scenariusze....
Następnego dnia dowiaduję się że jestem z Panem w ciąży. Po chwili szoku ogromna radość. U Pana szok trwał ciut dłużej. Już następnego dnia zaserwował mi awanturę, płacz, wyganianie go z domu.
Początki ciąży wspominam jako jeden wielki koszmar. Przez pierwszych pięć miesięcy byłam praktycznie sama. Zostawił mnie samą na Sylwestra, potrafił się nie odzywać całymi dniami.
Właściwie niewiele pamiętam z tego okresu, bo chyba mój umysł to wyparł.
Później próby pojednania, chyba nawet bardziej z jego strony. Ja od początku się z tym godziłam, że będę samotną mamą. Jakoś przyjęłam to na klatę.
Wówczas jeszcze chodziłam do pracy i byłam nie do zdarcia - kobieta dynamit. Będę sama? Ok, przecież dam radę! Kto jak nie ja!
Pan chciał zgody. I tutaj zaczyna się jazda bez trzymanki. Pomyślałam, że może się facet ogarnął, moja ciąża, może poczuł się odpowiedzialny. Będzie ok - z nadzieją weszłam w to kolejny raz.
O losie! Jaka ja byłam naiwna. Teraz to dopiero poczuł, że już jestem jego własnością. Docinki o tym wspomnianym wyżej niezobowiązującym na każdym kroku, kilkanaście dziennie. Codziennie słyszę o moim 'ekscesie', że jestem k**rwą / sz**tą, że się puszczam.
Awantury na każdym kroku. Poniżanie, wyzywanie, istny koszmar. "Zabiorę ci dziecko", "To dziecko nie jest moje, chcę testów na ojcostwo", "Uwalę cię w sądzie", "Ale ty wyglądasz, ciebie to tylko nocą i przy zgaszonym świetle", "Żyć beze mnie nie potrafisz", "Jesteś do niczego", "Będziesz beznadziejną matką". Już dwa razy z bezsilności chciałam wzywać Policję. Po kilku dniach chce się przytulać i kochać.
Wiem, typowy przemocowiec. Wzór jego działania jest od zawsze ten sam - awantura, za chwilę słodko pierdzący. I tak w kółko.
Mam tego świadomości i cholernie to mnie męczy. Każdej innej kobiecie powiedziałabym aby uciekała gdzie pieprz rośnie (sobie też to mówię, ale nie działa, a dlaczego to wyjaśnię za chwilę).
Odkąd jestem na zwolnieniu lekarskim to ta moja przebojowość i pewność że sobie poradzę gdzieś się zgubiła. Zamieniam się trochę w kwokę wysiadującą pisklę. Może to wina hormonów, może braku pracowej adrenaliny.
Jestem obecnie w siódmym miesiącu ciąży. Zaplecze finansowe mam - pod tym względem poradzę sobie. Rodziców mam około 40 km od mojego miejsca zamieszkania. Wiem, że mogę na nich liczyć i nawet się do nich wyprowadzić na stałe.
Problem w tym, że domu rodzinnym nie mieszkam od jakiś 20 lat. Powrót 'do mamusi' zawsze postrzegałam jako porażkę życiową i chciałabym tego uniknąć. Właściwie to nawet nie przyjmuję tego do wiadomości.
I tutaj pojawia się problem.
Bo o ile Pana mogę śmiało kopnąć w cztery litery za to co mi zrobił (nie mam problemu z tym, że dzisiaj mija kolejny dzień jak się nie odzywa, bo się obraził), o tyle boję się jak sobie fizycznie (nie finansowo) nie poradzę z dzieckiem. Ok, z tym kopnięciem to też teraz tak mówię, pewnie za kilka dni będzie błagał o wybaczenie i boję się tego, bo wiem że jestem od niego uzależniona.
To będzie mój pierwszy brzdąc, zatem zupełna magia dla mnie. Żeby było jasne, ja nie muszę być z Panem, ale chciałabym abyśmy podeszli do sprawy jak dwoje dorosłych ludzi.
Facet ogarnia w początkowym okresie mnie i dziecko, a później wychowujemy je.
Nie chciałabym wracać do niego, mam nadzieję że starczy mi siły. Wiem, że nie mogę pozwolić na to aby moje dziecko widziało awantury i szarpanie matki.
Mam okrutny żal do niego, że w ciąży traktował mnie jeszcze gorzej niż przed. Zawsze mi się wydawało, że to czas kiedy dwoje ludzi radośnie oczekuje na przyjście pisklaka, kompletuje razem wyprawkę, generalnie jak w reklamie - chociaż na ten okres dziewięciu miesięcy.
U mnie było praktycznie pół roku samotności, samotne wizyty u lekarzy, samotne zakupy, samotna radość z każdej zakupionej rzeczy, samotne wieczory, samotne rozwiązywanie problemów. Pan się z tego wypisał.
Mimo tych wszystkich awantur, szarpania, braku kontaktu to zadbałam o to aby mieć bardzo fajną ciążę. Z pewnością będę ją bardzo miło wspominać, ale zadra w sercu pozostanie.
Dodam jeszcze, że nadal żyjemy na dwa domy. Z jego ust nie padła propozycja abym się w prowadziła, ja natomiast nie mam zbytnio warunków na to abyśmy we trójkę zamieszkali u mnie.
O ile to by było prostsze gdyby już więcej nie wiercił mi dziury w brzuchu żebym wróciła do tego chorego układu. Boje się, że się poddam.
Wiecie, im dłużej piszę tym bardziej widzę w jakim absurdzie tkwię.
Chciałabym tylko usłyszeć od Was, że mam być dalej taka twarda jak byłam, żeby sobie nie pozwalać na wyzwiska. Pana z życia uczuciowego odprawić z kwitkiem i zimnym umysłem i sercem podjąć się wspólnego wychowywania dziecka.
Pytanie tylko czy tak się da?
Czy jedyną słuszną opcją jest podejście zerojedynkowe? Albo Pana żegnam, albo wracam do poniżania?