Dzień dobry wszystkim. Piszę tutaj, ponieważ potrzebuję, aby ktoś spojrzał na moją sytuację z boku. Wybrałem specyficzne forum, ale... trudno. Nie jestem kobietą, tym bardziej NET. Z góry dziękuję jednak za każdą odpowiedź. Może kiedy napiszę szczerze co we mnie siedzi, to też sam się czegoś o sobie dowiem. Może poznam kobiecy punkt widzenia.
Jestem stosunkowo młodym mężczyzną, niedługo skończę 23 lata, ale od dawna mam poczucie, że swoje życie przegrałem. Jeżeli chodzi o moją osobowość, to określiłbym ją raczej jako introwertyczną, w towarzystwie nie mówię za dużo, bo zazwyczaj podejmowane tematy są płytkie, monotonne, nudne. Nie umiem się włączyć do rozmowy. Czuję wewnętrzny przymus, że powinienem się odezwać, że to zawsze lepsze niż milcząca cisza, ale czuję, że do czegoś się zmuszam, że nie ma w tym krzty naturalności. Najchętniej zamknąłbym się w czterech ścianach, bo choć dobija mnie samotność, którą sam sobie często gotuję, to jest ona lepsza niż uczucie samotności, które jest ze mną, gdy jestem wśród ludzi. Zawsze za czymś tęskniłem, za tym, żeby ktoś mnie szanował, podziwiał... kochał. Ale miłość przez te wszystkie lata mojego życia została sprowadzona do seksualności i z nią utożsamiona. Wszędzie napotykam się na seks, na żarty z nim związane i ogólne emocjonalne spłycenie. W internecie, w telewizji, w rozmowach. Kiedyś też chciałem tak żyć, kilka razy spotkałem się na przypadkowe zbliżenie z równie przypadkowymi kobietami. Pomijając moralnego kaca i obrzydzenie, które do siebie czułem, również sam akt był porażką. Okazało się, że stres i zadaniowość sprawiają, że nie wyglądało to jak na filmach dla dorosłych, które kiedyś zdarzało mi się obejrzeć. Czułem się sobą rozczarowany. Mój pierwszy raz był z prostytutką.
Ale jest w tym wszystkim dużo mojej winy. To ja nie umiem powiedzieć ludziom czego się boję, nie umiem się przed nimi otworzyć, nawiązać z nimi głębokiej relacji. Boję się, że mnie odrzucą, wyśmieją, nie będą chcieli zrozumieć. Było tak przecież wielokrotnie. Widzę jak dużo nas różni i jak bardzo do siebie nie pasujemy. Boli mnie to, ale nie umiem tego zmienić. Często chcąc podtrzymać rozmowę wypytuję rozmówcę o różne rzeczy z nim związane. Dobrze jednak wiem, że robię to na siłę, że tak naprawdę niewiele mnie to wszystko obchodzi. Przynajmniej jednak rozmawiamy.
Mój ostatni związek rozleciał się po miesiącu. Z reguły szybko się angażuję, ale sam nie robię pierwszego kroku. Nie chcę się znowu rozczarować. Tutaj ta druga strona robiła bardzo wiele, aby ze mną być. Po miesiącu stwierdziła, że tego nie czuje. Seks też był porażką, a dla mnie obsesją stało się to, żeby ta dziewczyna była ze mną szczęśliwa i ze mnie zadowolona. Skończyło się jak zawsze.
Ja natomiast wyjechałem po tym wszystkim z Polski (miałem taką możliwość). Śmieszna wydaje mi się ta przesadzona reakcja, ale ból, który wtedy czułem i czuję w sumie nadal jest nie do zniesienia. Miałem tak od kiedy pamiętam. Nie byłem w wielu związkach, ale kiedy np. spotkałem przypadkowo na ulicy kobietę, która mnie zostawiła (nie rozstaliśmy się wtedy w zgodzie) ponad rok po rozstaniu, to serce biło mi tak mocno, że słychać je było chyba w całym mieście. Na wszystko reaguję emocjonalnie, pod tym względem jest we mnie dużo kobiecych cech. Zakochuję się, jak tylko ktoś da mi trochę swojej uwagi i zainteresowania. Nie bawi mnie majsterkowanie i nic nie obchodzą mnie samochody. Chętnie czytam książki, studiuję kierunek związany z humanistyką. Nie lubię prymitywnego męskiego towarzystwa, zawsze lepiej dogadywałem się z dziewczynami. Nie przeklinam, nie palę, mam delikatne rysy twarzy. Długimi miesiącami chodziłem na siłownię, żeby przytyć parę kilogramów, ale cały wysiłek nie był warty zachodu. Szkoda czasu i ciężkich treningów dla marnych efektów.
Jest we mnie wiele zazdrości, ale i hipokryzji, którą sam widzę. Objawia się ona w różny sposób. Z jednej strony nie umiem zaufać, ale chciałbym, żeby ktoś zaufał mi. Ta świadomość własnych wad mnie całkiem dobija.
Ciągle czegoś szukam, chcę się wyrwać ze swojej melancholii, lecz nie wiem, czy to w ogóle możliwe. Zawsze przecież taki byłem. Znerwicowany, zdenerwowany i zestresowany. Często refleksyjny. Staram się sobie wszystko tłumaczyć, podchodzić do różnych spraw w miarę możliwości obiektywnie, ale to nic nie zmienia. Czuję się jak wrak. Nie mogę się odnaleźć na tym świecie.
Wiele razy byłem już u lekarzy psychiatrów, mam za sobą niejedną sesję u psychoterapeuty. Naprawdę starałem się to wszystko zmienić, ale nie umiem. Chciałbym już niczego nie chcieć i nie mieć żadnej nadziei, tak byłoby chyba łatwiej. Do tego w pewnym sensie szwankuje mi zdrowie, prawdopodobnie jednak problem jest na tle psychogennym. Bardzo często czuję napięcie w gardle, które rozluźnia się po przełknięciu. Przełykam więc niemal non-stop, przez co wszelakie wystąpienia publiczne są dla mnie katorgą, ponieważ widać mój stres.
Nie mam żadnej karty przetargowej, przegrywam z innymi na każdym polu. Czy ktoś taki zasługuje na miłość?
Nie chcę się nad sobą użalać, pisać, jaki to jestem biedny. Jest jak jest. Nie wiem jak nabrać dystansu do życia.
Musiałem to chyba po prostu z siebie wyrzucić. Już po raz kolejny.
Pozdrawiam Was serdecznie