Hej. Wczoraj byłam na wizycie u lekarki, naprawdę dobrej specjalistki Ta stawiając diagnozę o mały włos się nie popłakała. Czułam się tak, jakbym to ja powinna była ją wspierać, na domiar złego czułam też, że muszę bronić wartości mojego życia które w jej oczach jest chyba największą katastrofą dziejową i, jak to ujęła "niesprawiedliwością losu", bo "przez lata cierpienie dodaje się do cierpienia". Ja nie chcę tak patrzeć na moje życie! Nie chcę by choroba definiowała mnie i sprawiała, że będę czuć się gorsza!
Chciałabym przez wszystko przejść godnie, jak to bywało dotychczas, z nowymi pokładami sił. Po wczorajszej rozmowie czuję się jednak okropnie. Jest mi źle, smutno i w ogóle nurtuje we mnie gdzieś pod skórą taki okropny wstyd za moje "popsute ciało". W tym gabinecie spotkałam się z życzliwością, ale też pani doktor "wyssała", "zajęła" całą emocjonalną przestrzeń, a swoimi uwagami podcięła mi skrzydła. Od wczoraj mam jakiegoś doła...
Wiem, że mój stan jest poważny, a różne schorzenia uparły się zaatakować właśnie mnie. Mimo to mam naprawdę dobre życie. Przeciętne, ale myślę, że ma swoją wartość i jest cenne. Nikt z Was nie powiedziałby, że w ogóle choruję. Mam dobre wykształcenie i wspaniałą pracę, w której się spełniam. Jestem samodzielna. Jestem ładna, widzę to w spojrzeniach mężczyzn znajomych i zupełnie obcych, słyszę w komplementach. Owszem, lata chorób sprawiły, że zawsze byłam raczej nieśmiała, nieufna, ale tego nikt nie widzi na pierwszy, czy drugi rzut oka. Tylko ci, którzy mnie bardzo dobrze znają widzą to i rozumieją.
Przede mną jeszcze kolejne badania, w tym jedno naprawdę upokarzające. Boję się, że po nim się rozsypię. Nie zniosłabym już w tej sytuacji kolejnego użalania się nade mną.
Aha, choroba nie jest śmiertelna. Myślę, że nie wpłynie znacząco na jakość mojego życia i że znajomi nie zauważą żadnych zmian.
Tak chciałam to tylko gdzieś wypowiedzieć... Nie mogę na razie martwić moich bliskich. Dzięki za przeczytanie, nie musicie odpisywać