Witajcie, to forum jest moją ostatnią szansą, może po "wygadaniu się" obcym ludziom chociaż trochę zacznę myśleć pozytywnie.
Mam 23 lata. Prowadziłam raczej przeciętne życie do tamtego roku(tak mi się wydaje dopóki nie przypomnę sobie ile przeszłam), jedynie ojciec alkoholik był czymś "innym" niż w większości domów. Ma to pewnie jakiś wpływ na moje dorosłe życie, ale nie bił nas, nie robił awantur, więc nie był to najstraszniejszy okres w moim życiu.
Wszystko zaczęło się od śmierci mojego psa, który żył z nami 12 lat. Był ze mną od dziecka, więc bardzo zżyłam się z nim. Wiadomo, smutek, płacz...przeszło po jakimś czasie. Dalej było pozytywne wydarzenie - uratowałam miesięcznego kotka, którego mama zginęła. Był to mój i babci ukochany kot...Babcia zaczęła chorować, miała już 91 lat. Ciągle szpitale, nowe leki. W końcu babcia przestała wstawać z łóżka i powoli gasła. Najgorszy był ostatni tydzień, gdy jęczała z bólu i zabrała ją karetka do szpitala, gdzie zmarła w bólu. Nie będę opisywać tego dokładnie, ale cały okres odchodzenia babci trwał około 1,5 miesiąca. To był najgorszy czas w moim życiu, nie życzę tego nikomu. Po śmierci babci zostałam sama, w jej domu. Zamieszkałam tam. W międzyczasie ta uratowana kotka miała kociaczki, do tego ktoś podrzucił mi do ogródka 2 kotki, których nie mogłam zostawić i przygarnęłam. Była zima, studia, sesja, praca na etat, palenie w piecu(mieszkam w domu jednorodzinnym), w domu bywałam po 7 h (w tym sen ok.5 h). Byłam wykończona fizycznie (skoki ciśnienia, bóle itp.) i psychicznie. Myślałam, że już nie dam rady. 6 kotów na utrzymaniu, opalić dom, żeby było ciepło, do tego masa nauki i jeszcze praca na etat fizyczna. Były dni, w których orientowałam się, że nie mam nawet czystego talerza. Jakoś to przetrwałam - musiałam. Nie poddawałam się, nie cieszyło mnie nic tak na stałe, ale po cichu sobie żyłam. Nagle dowiedziałam się, że moja druga babcia ma białaczkę. Dalej znowu sobie żyłam...zaczynałam się cieszyć, bo przyszły ciepłe dni-skończył się sezon palenia. Miałam mniej obowiązków, cieszyło mnie słońce, dłuższe dni. Nagle wracam z pracy a na poboczu leży mój martwy kot - ten jeden z przygarniętych. Po 2 tygodniach drugi kot też z tych przygarniętych.
Po tym wszystkim jestem teraz załamana. Próbuję być silna przy innych, ale sama w domu ciągle ryczę. Czuję, że nie dałam rady w opiece nad tymi kotkami.. Nie dość, że ktoś je wyrzucił to jeszcze zginęły tak tragicznie pod moją opieką - piszę o tym, bo to najbardziej "świeże" przykre wydarzenia w moim życiu. Drugi kotek zginął wczoraj. Rozpadłam się.
W życiu przeszłam wiele, mogłabym książkę o tym napisać.
Czy to jakiś pech od roku mnie prześladuje czy to może problem we mnie?
Zawsze myślę, że wiele osób ma dużo gorzej i tylko to mnie jeszcze jakoś trzyma.
Co dalej mi się przytrafi? Ciągle teraz o tym myślę.