Długo zbierałam się do napisania tutaj. Mam problem a mianowicie chyba nie potrafię zidentyfikować kim jestem. Nie wiem jak mam się zachowywać wśród ludzi. Ciągle wydaje mi się, że jestem sztuczna, nieprawdziwa, że nie mam osobowości, że nie wiem jak reagować i wyrażać emocje/słowa. Ciągle czytam lub słyszę „bądź sobą”. Ale co to tak właściwie znaczy? Nie czuję się swobodnie przy ludziach.
Kiedy tak na dobre się zastanowię co to znaczy „być sobą” dla mnie samej, to na myśl przychodzi mi zachowanie swobodne/naturalne na co dzień w domu kiedy jestem sama (nigdy nie miałam wielu znajomych, zawsze zamykałam się w domu). To znaczy – być ciągle poważna – czytaj. sztywna, ciągle milcząca, spokojna, mina poważna jakby obrażona lub smutna, roztrzepana (czytaj. przyjebana) na każdym kroku, otępiała. Tak właśnie zachowuję się na co dzień i to jest mój naturalny stan. Gdy jestem sama czuję się w nim okej.
Z racji, że moimi naturalnymi zachowaniami narobiłabym sobie wrogów – wolę udawać miłą, przyjazną (naprawdę mam dobre intencje i nie jestem złą osobą). Kiedyś gdy byłam młodsza, chodziłam do szkoły – nikt mnie przez to nie lubił. Właśnie dlatego, że mówiłam to co myślałam, robiłam to co mi się podobało, wyglądałam na wiecznie obrażoną/smutną (ludzie wciąż mnie pytali co się stało..). Czasem wydaje mi się, że nie jest mi dane mieć przyjaciół przez to jaka jestem. Muszę przybierać maski.. ale teraz w sumie i tak nie mam za bardzo znajomych. Wydaje mi się, że ludzie wyczuwają, że jestem sztuczna. Sama też tak czuję.. Nie czuję się z tym dobrze.. no ale chyba taka jestem.. a udawać nie chcę. I jak to pogodzić?
Ludzie z tego co widzę często żartują między sobą, śmieją się, cieszą się sobą, są pogodni, uśmiechnięci , błyskotliwi, mają refleks, wyczucie sytuacji– taka też chciałabym być. Ludzie często żartują (łapię aluzję, znam się na żartach) ale nie wiem co odpowiadać przez co wychodzę wśród ludzi na sztywniarę, mało ciekawą osobowość. Nie potrafię mieć pogodnego wyrazu twarzy, to mnie męczy, boli mnie głowa(nie jest to mój naturalny stan). Staram się natomiast dużo mówić, pytać o wszystko, zagadywać (choć może przez to nadrobię moje braki charakteru). Mam koleżanki, które są obiektywnie lubiane – przez to, że są sobą, zachowują się naturalnie, mają duże poczucie humoru, przez co przebywanie z nimi jest przyjemnością.
Dodam, że zawsze przejmowałam się tym co powiedzą i pomyślą inni. Zawsze, gdy pozwalałam sobie na śmielsze zachowanie (od dzieciństwa) i gdy ktoś wtedy na mnie spojrzał/śmiał się do mnie – zawsze się wycofywałam do siebie, kuliłam się, miałam poczucie winy. Od zawsze zdanie innych jest ważniejsze, od mojego. Chyba jestem wplątana w jakiś emocjonalny węzeł gordyjski, którego nie rozumiem i chyba nie rozumiem siebie. A może po prostu taki ze mnie mruk (nie mam złych intencji wobec ludzi) i powinnam się z tym pogodzić… Chciałabym mieć łatwiej w życiu a tak ciągle się przejmuję jak jestem postrzegana. A jak będę sobą to nikt do mnie nie podejdzie, nikt mnie nie będzie lubił. A może wystarczy być bardziej uśmiechniętą i to nie będzie podchodzić za niebycie sobą?
Nie piszcie mi oczywistości typu „nie przejmuj się co powiedzą inni” albo nie przybieraj masek, bo to problemu nie rozwiąże. Ja o tym wiem. Chciałabym bardziej wiedzieć co to obiektywnie znaczy być sobą w odniesieniu do mnie? Może powinnam tępić swoją naturę i pójść na terapię by się zmienić? Dla mnie kluczowym pytaniem jest - gdzie jest ta granica bycia sobą a udawania?