Witajcie,
Nie rozmawiałam jeszcze z nikim o moim problemie.
Jestem rozwiedzioną matką 10-letniego chłopca. Miałam kilka związków za sobą w międzyczasie. Wszystkie się posypały, jak mniemam ponieważ żaden nie był wystarczająco odpowiedzialny na związek z matką.
Pierwszy mnie bił, był alkoholikiem, choć wykształcony i mądry...
Drugi Nas olewał. Artysta. Nigdy go nie było. Po 3 latach ani myślał o zamieszkaniu razem.
Teraz jest trzeci... kiedy go poznałam, byłam niemal przekonana, że to tym razem powinno się udać. Jesteśmy razem od roku a ja już załamuję ręce.
Mieszkamy od kilku miesięcy i kłócimy się dzień w dzień. Powody? Pierdoły, ale rozgrywa się wszystko o mojego syna. Niby mają dobry kontakt...ale coś tu jest nie tak...
Mój partner jest uosobieniem ideału. Przystojny, wykształcony, empatyczny, skupiony na mnie i wylewny. Od 3 miesięcy jesteśmy zaręczeni. Problem polega na tym, że wszystko jest dobrze, dopóki ja nie mam jakiegoś "ale".
Podam przykład z dzisiaj rano:
Mój syn się rozchorował. Biegunka, wymioty, gorączka. Nie chcę go zostawiać ani na moment samego, mimo, że jest duzy. Różnie może być, kiedy byłam mała prawie zemdlałam w takim stanie i gdyby nie było dorosłych mogłabym sobie zrobić krzywdę.
Partner tego nie rozumie. Uważa, że powinnam jechać do sklepu i się nie przejmować.
Kiedy widzę jego brak wyobrazni w stosunku do mojego syna to mnie skręca, bo na swojego psa uważa z nadgorliwością.
Miałam jechać dziś do pracy i zostawić syna z nim, więc zmartwiłam się czy umie się zająć chorym dzieckiem. Kiedy przedstawiłam moje wątpliwości i dodała do tego, że jakiś od 2 dni jest wobec niego mało kontaktowy, bo nie wita się z nim rano, nie mówi mu dobranoc wieczorem i że się martwię...odpowiedział:
"przecież wiesz, że mam w tym tygodniu mnóstwo roboty i nie mam czasu na wiele rzeczy. wiedziałem, że ten związek jest bez sensu. wyprowadzam się po skończeniu mojego projektu w pracy. Ten związek się nigdy nie uda"
...
Grzecznie przytaknęłam i poczekałam aż wyjdzie z domu. Rozpłakałam się. Po raz kolejny. Znowu ze mną zrywa. Znowu popełniłam błąd dzieląc się z nim moimi wątpliwościami. Czuję, że już też zaczyna mi brakować sił na to wszystko.
Mój partner jest idealistą. Wszystko musi być bez zastrzeżeń. Nie rozumie, że jak są dzieci to nie zawsze tak się da. Wychował się z samotną matką i rozumie wiele spraw, ale kiedy dorastał, postanowił sobie, że założy rodzinę i w niej wszystko będzie grało. Dlatego też za każdym razem kiedy się ostrzej kłócimy, on mi zabiera pierścionek zaręczynowy, albo zrywa, wyprowadza się... raz się serio cały spakował i kiedy wróciłam z pracy zobaczyłam tylko pudła.
Szybko mu mija i już nie patrzę serio na te zrywania i obrażanie... ale to nie zmienia faktu, że cholernie mnie to boli. Jest ogólnie wspaniałym człowiekiem i muchy by nie skrzywdził z premedytacją, ale nie widzi tego jak mi jest trudno. Mój syn to dla mnie najważniejszy człowiek na świecie i już tak na zawsze pozostanie, dlatego będę zawsze się wypowiadała w jego imieniu i broniła jego dobra. Mój partner chyba nigdy tego nie zrozumie. A jeśli nie on to już nie chcę więcej się z nikim wiązać, bo to tylko oznacza, że żaden związek gdy się posiada dziecko nie jest możliwy do zrealizowania.
A może to ja jestem zbyt czepialska? Na pewno mam problem z tym, że się wszystkim zamartwiam i za dużo myślę. Szczególnie o moim synu. Im jest starszy tym bardziej się o niego martwię. Moje związki mogą go ranić i ta myśl nie daje mi spokoju. Chciałabym wychować go bez deficytów i problemów emocjonalnych, ale moje usilne próby niczego dobrego nie przynoszą. A może poświęcić się tylko macierzństwu? Tylko czy syn będzie szczęśliwy z matką, która nie ma swoich spraw poza nim, pracą, domem?
czy macie może jakieś refleksje na temat mojej sytuacji?
pozdrawiam
Lotta.