Decyzja teoretycznie podjęta: chcę się rozwieść, winę wziąć na siebie.
Małżeństwo od 20 lat, 2 dzieci, młodsze dziś już prawie pełnoletnie, starsze studiuje w innym mieście. Związek rozpoczął się miłością, to trwało przed i całkiem sporo po. Przez lata były jednak przeboje, wybaczone zdrady, jakaś przerwa... dzban nieco poklejony. Mimo wszystko "wodę nosi", jest przyjaźń, jest zaopiekowanie, poukładane "administracyjnie" wspólne życie, kredyty itp.
Jednak "starego" ciągle pcha do tej "malowanej trawy u sąsiada", bo w starym związku po tych wszystkich przebojach jest sporo słabych elementów, a do tego przez lata się zmieniliśmy i wspólnych pasji i chęci mniej. Nie klei się w łóżku, kompletnie inny poziom potrzeb i oczekiwań. Nie potrafimy się komunikować w tej kwestii. To było motywem zdrady, a później z układu zrobił się związek…
Od roku jest kobieta, która znaczy na tyle dużo by zastanawiać się na brexitem. Mam świadomość, że to nowe może nie przetrwać, bo przecież rok spotykania się w konspirze to kropla wobec realnego życia + wszystkie utrudnienia, które otworzą się jak tylko zrobimy coming-out. Ten związek to bodziec do tego by się wyrwać z tego zakłamania. Bo szans na odbudowę już nie widzę, ja za dużo nakręciłem...
Wszystko w zasadzie pod kontrolą – spotkania z tamtą od miesiąca wygaszone, bo chciałem mieć czas na przemyślenie. Żona kompletnie niczego nieświadoma, żyjemy obok siebie, ale bez bliskości – bo tak się już przyzwyczailiśmy od lat, więc nie muszę się specjalnie starać, aby coś ukryć. Jest trochę napięcia, bo mną targają emocje – codziennie myślę o rozwodzie, o relacjach z dziećmi, o tamtej kobiecie, o podziale majątku. Prawie codziennie tą są myśli na TAK.
W zasadzie wszystkie scenariusze są możliwe… ale ciężko zrobić ten krok.