Drogie net kobiety i net faceci.
Piszę do Was, bo nie wiem, jak poradzić sobie ze swoją sytuacją. Jestem zagubiona i oszołomiona przyszłym wydarzeniem, jakim jest wyjazd mojego partnera i porzucenie związku. Chyba potrzebuję pocieszenia, porady, może jest jeszcze coś, co mogę zrobić, nim wybije godzina "zero". Będzie długo i nietypowo, porzućcie więc proszę stereotypy na temat muzułmanów, bo akurat w tym wypadku naprawdę jest inaczej. I nie będzie tu niczego o znęcaniu się ani dyktaturze. Po prostu cywilizowany związek. Po raz pierwszy jestem szczęśliwa z mężczyzną. Tak naprawdę, bez udawania. Czuję się naturalnie, lekko, jestem sobą. Ale zacznę od początku...
Kiedy wyprowadziłam się do za granicę, poznałam go jako mojego współlokatora. Zaczynając od "cześć", gdy spotykaliśmy się na korytarzu mieszkania, poprzez rozmowy przy przygotowywaniu jedzenia w kuchni, kończąc na długich dyskusjach o życiu, religii, polityce itp.
Powolutku poznawaliśmy się i zaczynaliśmy się zaprzyjaźniać. On jest wyznawcą islamu, ale nie stereotypowym typem spod ciemnej gwiazdy, czy damskim bokserem, tylko naprawdę normalnym facetem, który przeprowadził się wraz z rodzicami ze swojej ojczyzny jako dziecko. Wspominam o tym, gdyż wiele naszych rozmów opartych było na moich pytaniach dotyczących tej religii i jego odpowiedziach opartych o to, jak on się do tego odnosi i jak bardzo krzywdzące jest spojrzenie na muzułmanów przez pryzmat zachowania ekstremalnych wyznawców. Przez jego szczere odpowiedzi i czas, jaki spędził ze mną, by dać mi zrozumieć istotę rzeczy, zaczęłam przekonywać się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, i że M jest bardzo dobrym człowiekiem. Nie było sytuacji, w której obawiałam się z nim mieszkać. Jestem tolerancyjna i wiem, że strach bierze się z niewiedzy, dlatego ostrożnie starałam się dowiedzieć prawdy, poznać go. Czytałam nawet koran dla potwierdzenia jego słów. On nigdy nie obnosił się z religią dlatego też uważam, że jest bardzo zeuropeizowany. Ja mam 21 lat, on 27 i jest po studiach, z dobrym wykształceniem ale mało satysfakcjonującą pracą.
Widziałam dobroć nie tylko w jego słowach, ale i czynach; w tym, jak zaczynał się o mnie troszczyć, jak oferował pomoc, gdy tego potrzebowałam. Zawsze szczery i uczynny. Dobry. Po prostu dobry człowiek.
Jednakże, ze względów kulturowych, M nigdy nie był z kobietą i miał głęboko zakorzenione zdanie na temat sfery romantycznej w relacji między partnerami. Wierzył, że miłość, która połączy go kiedyś z kobietą, będzie przypieczętowana małżeństwem na zawsze. Że nie dojdzie do intymności dopóki nie zostanie im udzielony sakrament, gdyż tylko małżonkowie powinni dzielić tak intymne doznania. Wiedząc, że mogą sobie ufać bezgranicznie.
Jako że byłam już w kilku związkach, rozmawiałam z nim spokojnie na te tematy.
Powoli tłumaczyłam mu o pasji i emocjach, jakie zaczynają rodzić się w ludziach, którzy spędzają ze sobą czas, rozumieją się. O tym, że miłość to nie tylko sfera rozmów i zrozumienia, ale także romantyczny żar, który ją podsyca i umacnia. Że seksualność i bliskość nie muszą być koniecznie rozwijane dopiero po ślubie, bo można się sporo pomylić co do dopasowania w tej strefie. Rozmawialiśmy o tym, że swoją intymną stronę warto poznawać i rozwijać, bez wstydu i obaw. I że nie należy oczekiwać, że za pierwszym razem trafi się na tą jedyną miłość. M słuchał, dyskutował, ale nie był zbytnio przekonany.
Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy zaczęliśmy się do siebie zbliżać. Nigdy nie myślałam o związku z nim przez cały ten czas naszych rozmów, ale zaczęło... iskrzyć. M powiedział, że nie chce niczego, gdyż możliwe, że będzie musiał wyjechać za pracą i wtedy to nie przetrwa. Że różnice kulturowe skomplikują nam życie. Ale...
Powoli odkrywając się nawzajem, zatraciliśmy się w sobie. M miał czasem wątpliwości, nie rozumiał swoich uczuć, ale zawsze dostawał ode mnie wsparcie i czas na poukładanie sobie tego i tamtego. Czas leciał a my coraz swobodniej zaczynaliśmy czuć się ze sobą. Odkrywaliśmy swoją seksualność. M zaczął rozumieć, co miałam na myśli, gdy mówiłam, że seks po ślubie to zły pomysł. Powoli "poświęcał" swoje wartości, opadał w nim mur obronny przed uczuciami. Był czasem zagubiony ale zawsze go wspierałam i dawałam przestrzeń. Byliśmy naprawdę szczęśliwi i zawsze znajdywaliśmy w sobie zrozumienie, ogromny szacunek, oddanie i wsparcie. Sielanka. Mój pierwszy, dojrzale prowadzony związek i powoli rozwijające się w nas uczucia. Jego pierwszy kontakt z kobietą w ogóle.
Mieszkaliśmy w osobnych pokojach, ale tak jakby razem. Dogadywaliśmy się jak para z długoletnim stażem.
Aż nagle - BUM! Będąc w Polsce, dowiedziałam się od M przez telefon, że stracił pracę (której to już nie lubił od dawna i od dawna też szukał nowej w międzyczasie). Świat się zawalił. Po paru dniach powiedział, że jest dla niego praca. W kraju bliskiego wschodu, jego ojczyźnie. Dobrze płatna, gdzie czekają na fachowców takich jak on. I że on pojedzie.
Dla mnie szok, niedowierzanie. Jak można tak zakończyć 8-miesięczny związek, który rozwijał się tak dobrze, swoim tempem i bez żadnych problemów.
Dziś, gdy wróciłam do mieszkania, mieliśmy długą rozmowę na ten temat. M wytoczył mnóstwo logicznych argumentów, m.in. że proces znalezienia pracy trwa miesiącami, i że głównie będzie to i tak z dala od naszego miejsca zamieszkania. Że związki na odległość nie przetrwają, że on mnie nie chce zmuszać do czekania. Bo nie wie, kiedy z zagranicy wróci i czy w ogóle.
Nie zrozumiał, gdy mówiłam o tym, że może podjąć KAŻDĄ pracę, byleby zostać i znaleźć tą w zawodzie. Że nie trzeba poświęcać naszej relacji, tylko dlatego, że nastąpił kryzys.
Nie zrozumiał też, gdy próbowałam go uświadomić, że wyjazdem rani mnie jeszcze bardziej. I że mu nie zależy, skoro myśli, że to najlepsze wyjście z sytuacji.
On uważa, że to najmniej bolesny sposób, że różnice kulturowe i tak w przyszłości stanęły by nam na drodze. Mówi, że jest mu ciężko, ale nie ma wyboru.
Ja sądzę, że idzie drogą na skróty i mnie porzuca. Bo boi się walczyć o to, co nam się przytrafiło. Wiem, że wszystko w naszym związku dzieje się powoli i oboje potrzebujemy czasem dojrzeć do pewnych decyzji, ale nie mogę zrozumieć, jak po tym wszystkim on potrafi zamknąć tak piękny rozdział. Widzę, że cierpi jak ja. Siedzimy razem, rozmawiamy, płaczemy, wspominamy miłe dni. Ale on nie pozwala swojemu sercu dojść do głosu. Uważa, że to dobra decyzja i że myśli realnie.
Nie widzę tu realizmu. Jedynie strach przed odwagą. I nie mogę zrozumieć, dlaczego mężczyzna, który przychylał mi nieba, podejmuje nagle takie kroki.
Błagam, pomóżcie mi. Może mogę coś jeszcze zmienić. Naprawić. Zatrzymać...