Jestem z moim chłopakiem od ponad 3 lat. Nigdy nie była to miłość o jakiej marzyłam – gorąca, namiętna. Nie było przyspieszonego oddechu i nieustannej tęsknoty. Początki naszej znajomości to raczej parodia, a związaliśmy się chyba tylko dlatego, że oboje chcieliśmy z kimś być. Ale miłość, a przynajmniej tak mi się wydaje, przyszła do nas z czasem. Kochałam go, ale w sumie nie wiem czy kochałam, czy bardzo chciałam kochać. Był dobry czas w naszym związku, ale ja wciąż czułam że to nie to.
Wewnętrznie chciałam przeżyć taką wielką miłość jak w książkach (może za dużo ich czytam albo za bardzo w nie wierzę?). Kiedy widziałam szczęśliwe pary, w głębi serca zazdrościłam im tego spojrzenia, tego „czegoś” między nimi. Ale później myślałam, że może udają. Przecież nie ma idealnych związków. Przecież życie to nie film, nie książka. W końcu zawsze przychodzi rutyna, gasną fajerwerki. U nas przynajmniej nie miało co gasnąć, bo ich nie było. I tym sposobem nauczyłam się żyć z myślą, że nie ma wielkiej miłości, że czasem trzeba iść za głosem rozsądku, że może nie mam tak źle (no bo mój facet nie pije, nie zdradza, nie bije mnie, czasem powie coś przykrego, ale każdemu się zdarza, czyż nie?).
No i niby tak sobie żyje z tymi „prawdami”, ale od czasu do czasu poznaję kogoś, kto przywraca mi nadzieję, że może mogłabym być szczęśliwa bardziej. Kochać bardziej. Żyć bardziej - i wcale nie byłoby gorzej.
Tak jest właśnie teraz. Poznałam chłopaka (na wakacjach), który zburzył mi cały świat. Jest całkowitym przeciwieństwem mojego faceta – jest przede wszystkim moim przyjacielem. Nie ocenia, wysłuchuje. Mieszka za granicą, a mimo to bardzo dużo piszemy. Dla mnie to głupie, bezsensowne no bo jak taka znajomość mogłaby przetrwać? Jak można czuć coś do mężczyzny, z którym nie spędzam czasu? Ale nie potrafię z tego zrezygnować. Może to zauroczenie, nie zaprzeczam, ale to przeradza się w coś więcej i czuję to od samego początku. Czasami czuję nawet, że czekałam na niego całe życie. A już trochę tych mężczyzn przewinęło się przez nie. On chcę przyjechać do Polski, spotkać się ze mną i ja też chcę, ale z drugiej strony jestem przyzwyczajona do takiego życia jakie mam tutaj. Nawet jeśli nie jestem do końca szczęśliwa, to jest stabilnie. A z kolei nie chcę już tej stabilności. Rozumiecie? Są we mnie same sprzeczności. Motam się jak dziecko, pomiędzy tym co wiem, a tym co czuję.
Po prostu nikt nie nauczył mnie jak należy właściwie postępować – iść za głosem serca, czy rozsądku? Bo właściwie mam już te 26 lat, powinnam myśleć przyszłościowo - dom, rodzina. Nie ma co wybrzydzać, ideałów nie ma. Ale z drugiej strony mam budować nieszczęśliwy dom? Czy powinnam pozostać w tym co mam, bo jest sprawdzone czy podążać za szczęściem, jakkolwiek miałoby to wyglądać.
Mój związek właśnie wisi na włosku, a ja nie wiem czy poczekać aż z niego spadnie, czy panicznie ratować go, bo zasiane w mojej głowie idee nie pozwalają mi się uwolnić. Nie mieszkamy razem, bo już mi na tym nie zależy. Był czas, w którym marzyłam tylko o tym, że on miał inną wizję. Teraz inna wizję wszystkiego mam ja.
Jesteście bogatsi o tę wiedzę, na pewno część z Was była w tym miejscu co ja. Nie oceniajcie, po prostu podzielcie się swoim doświadczeniem - chcę być o nie mądrzejsza.
Pozdrawiam, M.