Podzieliło nas wspólne mieszkanie, a właściwie jego brak... Nie opowiadać całej historii ale po krotce: po 6 latach wreszcie zaczęliśmy normalnie rozmawiać o wspólnym zamieszkaniu, partner podsyłał mi ogłoszenia, nawet wybrał to które najbardziej mu sie podoba i stwierdził ze to chyba będzie nasz kierunek, o tej decyzji powiedział tez znajomym, ciesząc sie ze za jakiś czas będą nas odwiedzać w naszym "gniazdu".Kredyt miałam wziąć ja, ponieważ mam stała prace na etacie, z całkiem dobrymi zarobkami co w polskich bankach jest niesamowicie istotne, pewnego pięknego dnia udałam sie sprawdzić moje możliwości kredytowe( uzgodniłam to z partnerem) okazało sie ze dobrze rokuje i możemy sobie pozwolić na kupno mieszkania, zadzwoniłam do dewelopera, cena była wysoka ale wiedziałm ze jak zawsze jest do negocjacji, powiedziąłm o tym partnerowi, ten zaczał sie wykręcać, mówiąc ze cena za wysoka ze juz nei chce nic kupic dlatego. Zaczęła sie dyskusja w trakcie której zarówno ja jak i on usłyszeliśmy wiele przykryc słow. TO było ponad miesiac temu, po tej rozmowie, kontaktowalismy sie ze soba, uznałam ze nie ma co kruszyć kopii na odległość trzeba pogadać w cztery oczy ( partner byl na kontrakcie w pracy), kiedys sie nei odezwał wiec napisałam do niego, co słychac, naskoczył na mnie nie z gruchy i z pietruchy czemu wo gole sie do niego odzywam, znowu sie pokłocilismy. Od tego czasu on milczy, ja tez, próbowałam przeciez, ani ze mna nei zerwał ani ze mna nie jest, co ja powinnam wogole zrobić? Przeciez w naszym wieku obydwoje po 30 i z naszym stażem nie kończy sie zwiaku od tak, po prsu przestajac sie odzywac...
Dodam tylko ze nei oczekiwałam ze kupimy mieszkanie w podanej prze dewelopera cenie bo to jakis rozbój, ale oczekiwaąłm ze powie, poszukajmy czegos innego, ponegocjujmy, poczekajmy chwile, nie - nic nei kupuje i wogole sie ze wszytkiego wycofuję- zreszta to tez mu powiedziałm...