W styczniu tego roku miałem problem z koleżanką ze studiów. Wysyłała mi wyraźne sygnały, ale miała chłopaka. Miałem taki mętlik w głowie, że hej.
Napisałem nawet wątek na forum tutaj i dostałem dobre rady. Pomogły mi one podjąć decyzję, aby się do niej zdystansować. Myślałem, że tutaj historia znajdzie swój koniec, ale okazało się inaczej... ;-)
Po kilku tygodniach ciszy odezwała się znowu z pytaniem co u mnie się dzieje. Od słowa do słowa zaczęła się rozmowa, która skończyła się wizytą w moim mieszkaniu. Na szczęście do niczego nie doszło. Generalnie historia klasyk, więc oszczędzę wam wypocin. Narzekanie na swojego chłopaka, coraz mniej jego, coraz więcej nas.
Bardzo się zbliżyliśmy do siebie przez to ostatnie kilka miesięcy. Kontaktowaliśmy się codziennie, spotykaliśmy coraz częściej. Dzieliliśmy ze sobą coraz więcej emocji.
Tylko widzicie w tym wszystkim ciągle mi przeszkadzało, że czułem się jak "proteza" jej chłopaka. Z jednej strony fajnie tak dzielić z kimś codzienne życie, ale czułem totalnie, że nie mam po prostu do tego prawa. Tydzień temu wydarzyło się coś co mnie otrzeźwiło i przypomniało, że inwestuję uczucia w relacje, której nie ma.
Początkowo ją mocno zdystansowałem na kilka dni. Atakowała mnie wiadomościami jak się da. W końcu wymusiła spotkanie. Zaczęła mówić, że czuła się strasznie opuszczona, że mam jej powiedzieć czy stwierdziłem, że ta znajomość nie ma sensu. No i powiedziałem to wprost, że nie czuję się komfortowo, bo relacja z jednej strony jest źródłem wielu super rzeczy (bliskość, emocje, troska), ale z drugiej ciągle jesteśmy na granicy, którą często naciągamy. I to po prostu nie jest zdrowe.
Powiedziała, że jest w rozkroku. Faktycznie myślała o mnie (coraz bardziej) jako o chłopaku. Że to jej pokazało jak już od długiego czasu między nią a chłopakiem nie ma nic. Potem szybko wskoczył jego temat. Nie wie jak zerwać, co on ze sobą zrobi, nie ma gdzie pójść, to nie jest zły człowiek (choć mocno niezaradny) etc. Generalnie nie spodziewałem się fajerwerków. Powiedziałem, że musimy się zdystansować i każdy powinien rozwiązać swój problem samodzielnie. Stwierdziłem, że pewnie bylibyśmy fajnym związkiem, ale ona powinna najpierw ułożyć kwestie z nim.
Ona chyba chciała z nim zerwać, ale się nie odważyła. Kto tam wie. Przyjechała 2 dni później do mojego biura żeby mi coś powiedzieć. Po pierwsze, że z nim nie zrywa, bo nagle sobie uświadomiła jak bardzo się nie rozumieli i daje mu kilka miesięcy szansy. A o naszą znajomość chce walczyć.
Generalnie na poziomie racjonalnym, mam poczucie, że zrobiłem dobrze. Po prostu dojrzale. Nie mam ochoty być substytutem czyjegoś chłopaka + nie lubię sytuacji kiedy dziewczyna trochę chcę, aby ją "ratować ze związku". Z drugiej strony mam takiego chochlika, że co mi się na moralność zebrało, mogłem ciągnąć dalej.
Teraz raczej nie będziemy rozmawiać ze sobą (to by było niezdrowe i chyba kiedy nazwałem rzeczy po imieniu to gęsta atmosfera się zrobiła). Choć nie ukrywam trochę mnie to na kilka dni przybiło. To chyba zawsze ma się trochę poczucie straconej szansy, prawda?