Na wstępie dla rozwiania wątpliwości - jestem mężczyzną. W małżeństwie od wielu lat. W małzeństwie, które z niezbyt jasnych dla mnie powodów emocjonalnie kuleje od dawna. Jesteśmy oboje pochlonięci pracą, stąd w ciągu doby widzimy się tylko w łóżku, w którym bardzo rzadko cos dzieje. Na weekend z kolei zostają sprawy domowe, rodzinne z mojej strony i jej, a także inne okazjonalne imprezy i wypady z pracy.
Oboje jesteśmy bardzo aktywnymi ludzmi, ćwiczymy, ja dodatkowo 2 razy w tygodniu po pracy chodzę na treningi i na mecze.
Paradoksalnie mimo tak zajętego czasu, przynajmniej ja, nie mam i nie miałem od studiów żadnych przyjaciół, znajomych, z którymi szczerze mógłbym porozmawiać, wylać swoje żale i smutki.
Ona z kolei jest osobą towarzyską i zawsze miała i ma mnóstwo znajomych, przeważnie mężczyzn, bo to ich zawsze bardzo mocno przyciąga i z nimi jej się najlepiej spędza czas i rozmawia, także na wewnętrznych imprezach czy domówkach. Nie ma we mnie żadnej zazdrości, bo wiem jaka jest i jej ufam, mimo że nie znam tych kolegów.
Ma się komu zwierzać i z kim rozmawiać. Ja nie.
Dlatego rok temu wszedłem na tindera. Pozamieniać w wolnym czasie kilka zdań z jakąś życzliwą osobą, która szuka tego samego co ja.
Napiszcie: mogłeś szukać wśród facetów. Odpowiadam: zdaję sobie sprawę, że przyciągająca liczba facetów, którzy tam szukają facetów szukają facetów do zgoła innej relacji i czułbym się trochę nieswojo. Dlatego padło na kobiety.
Mimo zastrzeżeń, że nie mam ochoty na spotkania, a także że mam żonę kobiety przystawały na to na początku. Wiele znajomości potrafiło się z przerwami lub bez ciągnąć przez wiele miesięcy bez żadnego spotkania. Wiele z tych znajomości umierało. Z różnych powodów. Część pań w końcu się podawała i przyznawala że bez spotkań one tak tego ciągnąć nie chcą. Było ich wiele. Więc przyszedł ten moment, że się zgodziłem. Tak poruszony kamień pociągnął za sobą lawinę.
Okazało się, że podobam się kobietom. Że chcą ze mną spędzać czas. Byłem wiele razy zapraszany na wspólne obiady albo w ciągu pracy, albo tuż po niej. Lub do nich do domu.
Z paroma z nich relacje były bardziej angażujące niż z innymi. Musiałem zacząć kłamać żonie i wstępnie usprawiedliwiać że dzisiaj mam to i to i będę później.
Kłamstwa zaczęły przynosić efekty w postaci dłuższych randek i bardziej otwartych i zaciesniajacych się relacji.
I stało się. Zdradziłem.
Przyszły pocałunki i seks.
One wychodziły z inicjatywą, ja nie protestowałem. Początkowo były wyrzuty sumienia i na tym te znajomości zwykle się kończyły, ale czułem się jednocześnie dowartosciowany jako mężczyzna.
Kolejne relacje kielkowaly juz w jednym kierunku. Kobiety były rozne. Z miasta, spoza miasta, mloda studentka, starsza mężatka, dziewczyna z kompleksami ale i taka bardzo pewna siebie. Nie było żadnego klucza. Ponad połowa miała i tak własnego stałego partnera.
Podczas tego wszystkiego nie obylo się bez moich wpadek, których jednak żona albo nie dostrzegala albo dosyrzec nie chciała. A moze i tak wiedziała?
Rok zdrad spowodował zmiany. We mnie. Na lepsze i gorsze. Pewnie jak wszystko. Stalem sie duzo bardziej pewny siebie, wiem czego oczekuję, także w seksie. Umiem rozmawiac duzo lepiej z kobietami. Wiem jak sie podobać. Wiem na co zwracac uwagę, jakie mam mocne i jakie słabe strony. Ale równocześnie jestem bardziej cyniczny i krytyczny, a swiat jawi sie bardzo nieprzyjemnie.
Myślałem, że wszystko juz o sobie wiem. Jednak się myliłem. Miałem siebie za zimnego skur***ela, zresztą pare pan tak mnie określilo, ale stało się. Zakochałem się. Ona także. Chciała abym odszedł od żony. Nawet to poważnie zacząłem brac pod uwagę.
Ale równocześnie żona zaczęła coś zauważać. Że nie dzieje się dobrze. Zaczęła naciskać na terapię, zapragnęła odbudować to co bylo kiedyś.
Zakończyłem więc swoją ostatnią relację.
Zona mnie obudziła. Poranionego. Z wielkim kacem i bólem. Ze świadomością tego co jej zrobiłem.