Witam Szanownych Państwa w sobotni poranek. Piszę, ponieważ wyraźnie przestałam umieć samodzielnie myśleć i panować nad sobą, potrzebuję obiektywnego wsparcia (bądź ustawienia do pionu).
Temat dotyczy, a jakże, faceta.
Pokrótce: ponad rok związku, dość interesującego, bo dwa ogniste charaktery, uparte, rogate - ale podobno zakochane. Dlaczego podobno? A no dlatego, że ktoś to skreślił.
Byliśmy bardzo zgraną parą. Wszyscy mówili, że miłość widać w tym jak na siebie patrzymy. Na imprezach zdarzało nam się siedzieć tylko w swoim towarzystwie i zapomnieć o świecie dookoła.
Kłótnie były od początku. O głupoty, o większe sprawy. Ale zawsze ktoś wyciągnął rękę, udawało się wszystko pozbierać. Mimo, że on nie lubi rozmawiać o problemach, woli od nich uciec, poczekać aż temat się sam rozjedzie. Nie było reguły, raz jedno, raz drugie zaproponowało rozejm. Niemniej, rzadko udawało się jakiś temat po prostu przegadać.
Aż nadszedł styczeń tego roku. Od sylwestra było dużo napięć. Doszło do tego, że byliśmy tak na siebie naszczuci, że ciężko nam było nie odbierać słów drugiej osoby jako ataku. Oczywiście nie było tak cały czas, tego rodzaju napięcia to było powiedzmy 10% całego naszego związku.
Ja chciałam to wyprostować, ułożyć jakoś. Widziałam, że on też stara się żyć ze mną dobrze.
Trzeba sobie powiedzieć, że to od początku nie była łatwa znajomość. On, nieumiejący mówić o uczuciach, długo czułam się przy nim "jest bo jest". Po czym zaczął opowiadać o ślubie, był realny plan wspólnego mieszkania, ustalenia w tej sprawie. Myślałam, że wpadłam w bajkę i będę się w tej bajce taplać do śmierci. Gdy spinaliśmy się ze sobą, oboje staraliśmy się zmienić to co partnera w nas bolało. Nie było łatwo, choć miałam wrażenie, że w tym związku to ja daję więcej. On zawsze był gdzieś tak krok z tyłu. Ja organizowałam wyjścia, ja dawałam prezenty bez okazji, ja przygotowywałam kolacje itp. Trwało to do ww. stycznia.
Kochałam chyba troszkę za bardzo, sama byłam po długim związku z okropnym rozstaniem. Myślałam, że świat się skończył. Ale jak widać istnieje dalej.
On zaś porzucony przez dziewczynkę 10 lat młodszą, maturzystkę, która po prostu znalazła innego. Długo lizał rany zanim trafiliśmy na siebie.
I wracamy do kryzysu. Od lutego zauważyłam, że ma dla mnie mniej czasu. Okej, każdy ma taki moment, faktycznie ludzie mają swoje życie, muszą pomóc w domu czy usiąść do pracy. Zgrało się to z tym, że ja musiałam też poświęcić uwagę swojej pracy, więc z coweekendowych spotkań zrobiły się co dwa tygodnie i jakieś drobne, łapane w tygodniu. Zapewniał, że kocha. Pracę oboje mamy mocno angażującą, dodatkowo on jest przez większą część czasu w delegacji.
Nastał marzec. W dalszym ciągu codziennie dzwonił, długo rozmawialiśmy, padały wyznania miłości. Aż w minioną sobotę, przyjechał z prezentem dla mnie, a następnie kiedy wypomniałam mu ostatniego focha o nic i dwa dni bez odzywania się do mnie - w złości, powiedział mi, że ma mnie dość, denerwuję go, nie będzie tęsknić. I wyszedł. Oczywiście ja w płacz, zatrzymywanie, proszenie, tłumaczenie. Nic. Beton.
Padło dodatkowo, że ma na głowie moje zdrowie i moje finanse, że musi za mnie myśleć. Chodziło o to, że w zeszłym roku podupadłam na zdrowiu, byłam w szpitalu (był przy mnie) i niestety jeszcze się nie wyleczyłam. Oraz o dług na 6 tyś, który odziedziczyłam i spłacam: nie jest łatwo, ale daję sobie radę, zaciskam pasa i nie poprosiłam go o ani złotówkę w związku z tą sprawą.
I tyle. Daj mi spokój, cześć. To była sobota.
W poniedziałek wieczorem napisał: ma moje rzeczy, pewna sprawa, którą załatwialiśmy, jest załatwiona. Mówię, że to super. Wyszła z tego rozmowa na 5 smsów.
Wtorek: odebrał mnie z pracy, sam zaproponował. Oddał wszystkie rzeczy, jakie moje miał. Zapytał jak w pracy. Wysłuchał. Po czym zapytał czy jestem głodna i zabrał na obiad. Było miło i wesoło. Odwiózł do domu.
Zauważyłam wtedy, że ma w portfelu moje zdjęcie. Okej, można o tym zapomnieć. Ale ma też moje zdjęcie na tapecie w telefonie, o tym zapomnieć trudniej.
Co ciekawe, związek na fb wisi dalej i to widzą to znajomi.
Zastanawiające to wszystko, jak na kogoś, kto nie chce mnie widzieć.
Nie odzywał się wcale. W piątek miał urodziny. Wysłałam życzenia w jego stylu. Dostałam podziękowanie.
Wieczorem odezwałam się, czy moglibyśmy się już pogodzić i dalej być razem normalnie. Odpowiedziała mi cisza.
Sokole oko widziało, że był na fb, że odpisywał innym na życzenia itd. Tylko mojego smsa z jednym pytaniem po prostu zignorował.
Drodzy, tak w skrócie wyglądają wydarzenia mojego minionego tygodnia. Wyszła z tego epopeja, dziękuję każdemu, kto przez nią przebrnął.
Powiedzcie mi słówko, jak to widzicie. Czekać, dawać czas, czy przestać chlipać w poduszkę.