Cześć, mam nadzieję, że was zainteresuje ta historia i dyskusja
Byłem z dziewczyną 5 lat, wydawało nam się zawsze, że to co między nami było wyjąktowe... Bo było, do dzisiaj ja nie poznałem kogoś takiego, ona chyba też. Od pierwszego dnia inni niż wszyscy. Wyjątkowi...
Wydaje mi sie, że dalej oboje tak uważamy, bo gdy tylko rozmawiamy. To czuć, że jest inaczej niż z wszystkimi... Problem jest taki, że przez zmęczene się sobą, pracą, szkoła i złą atmosferą rozstaliśmy się. Ja spieprzyłem, ona też się znięchęciła. Nikt nikogo nie zdradził, nikt nikogo nie obraził. Po prostu byliśmy zmęczeni... Sam uważałem, że tak będzie najlepiej - rozumiałem... Ona chyba bardzo kochała i mimo że cierpiała to ona zadecydowała ostatecznie... Poddała się... Ja od tygodnia przed zerwaniem na prawdę czułem, że dalej kocham... Prosiłem, przepraszałem błagałem. Motywowałem... Ona się poddała - mówi, że już nie kocha. Że to pękło i nie da się zmusić do miłości... Próbowałem zrozumieć... Próbowałem żyć...
Ona zaczeła nowe życie, wpadła w paczke znajomych(4 koleżanki singielki, które są dużo mnej atrakcyjne niż ona... Mam wrażenie, że to przez nie się oddaliliśmy) Ale jak miałem z nimi konkurować? Ja oferowałem tylko marzenia, obiady i podróże - a koleżanki? nowe siatki znajomych, heheszki i podrywanie zdesperowanych facetów w klubach...
I mimo, że czułem iż ją straciłem to na prawdę walczyłem o nią niczym lew. Przez 9 miesięcy. Przez 9 długich miesięcy prosiłem, tłumaczyłem. Próbowałem się na nowo zaprzyjaźnić. Robiłem wszystko.
-Dałem czas na namyślenie.
-Próbowałem zrozumieć...
-Mówiłem, że wciąż kocham...
-Pomagałem.
-Wspierałem.
-Zmieniłem uczelnie i przeprowadziłem się do jej miasta.
-Napisałem jej książkę, analizującą wszystko. Mówiącą o marzeniach o tym co robić aby było lepiej(serio dobre 2 miesiace researchu z tematów psychologi i "terapii związkowych").
-Mimo, że miałem propozycje innego związku i tak wolałem ją. Mówiłem jej o tym...
-Próbowalem zmienić wszystko co wydawało mi się dla niej słabe.
-Za każdym razem jak rozmawiałem pokazywałem, że rozumiem moje błędy (głównie sprawy empatii).
-Próbowałem dalej się rozwijać w swoich sprawach. Studiować. Prowadzić firmę. Cholera jasna na prawdę cisne na rozwój jak nigdy...
Problem w tym jest taki, że ona przez całe te 9 miesięcy... Zaprzeczała... Mówi, że już nie kocha... Że to nie wróci...
Opowiadała o tym jak imprezuje. Jak podobają się jej inni faceci... Widziała, że mnie to krzywdzi... Tak jakby zapomniała kim dla siebie byliśmy... Próbowała mnie przekonać, że mam iść z inną... Bo ona już sama chodzi... Bolało mnie to jak cholera, ona to widziała...
Ale mimo to i tak wciąż ze mną pisała... Jak przychodziło co do czego to zawsze dla siebie byliśmy...
Czasem prosiła o pomoc - pomagałem.
Czasem prosiłą o wsparcie - wspierałem(mimo, że miała mi za złe, że jej kiedyś nie wspierałem)
Czasem było jej smutno - pocieszałem..
I widziałem, że siebie potrzebujemy. Ja jej byłem potrzebny... To ona i tak...
I tak mówiła, że nie chce próbować... Że nie może mnie ograniczać... Że to już nie wróci. Mimo, że widziałem iż faktycznie jest jej z tego powodu smutno...
Mówiła, że ona wie iż ja się staram. Ona to widzi ale to i tak nic nie zmieni...
Ja też strasznie cierpiałem, nie płakałem, chociaż trochę się użalałem, ale tylko i wyłącznie by jakoś ją przekonać, żeby miała siłe do walki.
Ja niestety jestem już taki, że ja nigdy nie poddaje się do upadłego... Zawsze wszystko próbuje tak długo, aż wyjdzie...
I tak mija 9 miesięcy... I ja głupi. Mimo, że teraz jest obok mnie jakaś inna "koleżanka", która na prawdę jest super. Jest we mnie wpatrzona jak w obrazek, pomagam mi itp ALE ALE i tak... Wiem, że nigdy nie będzie taka jak ta moja... Nikt nie będzie taka jak ona i cholera co mam z tym fantem zrobić?
Straszne to jest, ale ja wciąż mam siłę walczyć. Wciaż mam siłę znosić te upokorzenia, tą myśl, że tu jej pomagam. Tu ją tule... Tu ją chwale tu coś a ona i tak chyba woli iść do klubu, żeby podrywać jakichś obcych ludzi... I tak woli pić shoty z koleżankami niż ze mną podróżować po świecie. I tak i tak i tak... Mimo, że cholera jasna robiłem wszystko co mogłem... Już nawet nie mam pomysłów co jej powiedzieć... Nie moge powtarzać się jak zdarta płyta...
Na prawdę mam się już poddać? Na prawdę mam zacząć udawać, że już nie mam siły i zaspokajać się czymś innym? Mam nie odpisywać, nie pisać?
Widzę, że te staranie na prawde zaczyna mi nie służyć. Marnuje czas i młodość, ale kuzwa... Wciąż mam siłę by do niej zadzwonić i "zapytać co tam u ciebie...."
Powinienem ją sprzątnąć... Ale czy ja na prawde tego chce? Nie chce...
Chce do niej napisać, ale nie wiem czy mogę. Może serio już nie powinienem?