Dzień Dobry,
Od jakiegoś czasu przeglądam to forum i widzę, że potraficie udzielić sensownych porad, a ja właśnie takiej potrzebuje, bo mam wrażenie, że znalazłam się w sytuacji, która mnie przerasta i sama nie wiem co powinnam zrobić.
Zacznę więc od samego początku…
Z moim obecnym narzeczonym spotykamy się od czasów szkolnych (to będzie prawie 12 lat). Nie mamy ślubu, nie mamy dzieci, a od 7 lat mieszkamy razem.
W czasie pierwszych lat naszego związku doszło do rozstania, a nawet dwóch – jedno było wspólną decyzją, drugie z powodu innej kobiety.
Zawsze staliśmy za sobą murem, nie mieliśmy problemu z rozmową. Po krótkim czasie wróciliśmy do siebie, a poza tym byliśmy młodzi, więc postanowiliśmy dać sobie jeszcze szansę.
Od tego momentu było cudownie. Były wzloty i upadki, ale było dobrze, stabilnie, wiedzieliśmy, że możemy na siebie liczyć, że zawsze damy radę, że rozmowa nam dużo da. Generalnie… związek rewelacja, mówiliśmy o swoich uczuciach, tym co chcemy osiągnąć w przyszłości.
I teraz małe wyjaśnienie – To co będzie napisane poniżej to tylko mój punkt widzenia, mój narzeczony twierdzi, że wyolbrzymiam i robię aferę z niczego. Być może nie mam racji i faktycznie to co napiszę może się wydać przekolorowane, ale dla mnie to fakty, które widzę.
Mój narzeczony zawsze miał kolegów, zawsze ktoś się koło niego kręcił, a mi jakoś specjalnie to nie przeszkadzało, bo przecież każdy ma swoje życie i może spędzać czas w taki sposób w jaki chce. Nigdy nie byłam uprzedzona do jego kolegów, a nawet starałam się ich polubić. Myślę, że oni też na mój temat raczej nie mogą negatywnego zdania. Jestem osobą otwartą i dużo rzeczy mogę zaakceptować.
Piwko- nie ma problemu, zapalić trawkę od czasu do czasu – ok, impreza w weekend – rewelacja. Jesteśmy dorośli, wszystko jest dla ludzi. Dlaczego mam nie wypić, nie zapalić, nie wyjść na imprezę – RAZ NA JAKIŚ CZAS.
Od czterech, może pięciu lat pewien kolega pojawiał się, pojawiał, aż w końcu można powiedzieć, że dwa lata temu zadomowił się w naszym życiu na dobre.
Ja sobie mówiłam, że ok.. Nie ma problemu. Może chłopak ma jakiś problem… Ale okazało się, że to on był moim problemem.
W dużej mierze przez kolegę mój narzeczony stracił kontakt z rzeczywistością… Słuchajcie.. on z nim pracuje, a potem spędza czas po pracy, razem chodzą na zakupy. Jak gejem.
Jak tylko nie ma mnie jakiś dzień w domu to on u nas sypia (wyjaśniając - mamy jedno łóżko). Mało tego, jak jestem to i tak zostaje do późnych godzin nocnych. Oni razem piją i palą. Prawie codziennie. Na palcach jednej ręki jestem w stanie wyliczyć ile dni w miesiącu mój narzeczony jest trzeźwy i nie upalony. Cały wolny czas spędzają razem.
Starałam się prosić, rozmawiać, tłumaczyć, ale to nic nie daje, bo on nie widzi problemu w tym co się dzieje. Dałam temu koledze do zrozumienia, że nie jest mile widziany tak często, ale on z tego sobie nic nie robi, a ja nie mogę wyrzucić go z mieszkania, bo nie jest tylko moje.
Od jakiś 5-6 miesięcy w domu nic nie jest zrobione – jeżeli nie zadbam o to sama. Pranie, sprzątanie, gotowanie, naprawy-o takie rzeczy dbam głównie ja. Niby coś robi, ale najpierw przez miesiąc czasu muszę o to prosić. Z własnymi rodzicami i rodzeństwem ogranicza kontakt, bo woli ten czas spędzić z tym kretynem.
Zastanawiam się poważnie czy może nie odejść, może w ten sposób się jakoś ogarnie. Ja potrzebuje stabilizacji, rozmowy, ciepła, a on mi tego nie daje. Od momentu, w którym ten jego kolega pojawił się w naszym życiu nawet nie rozmawiamy tak jak dawniej. Od pewnego czasu narzeczony używa w stosunku do mnie równoważników zdań. Na pełne zdania mogę liczyć tylko podczas kłótni. Jak powiedziałam, że nie mam ochoty spać w łóżku, w którym sypia jedno kolega to usłyszałam że przesadzam, że jestem samolubna.
Coraz częściej zastanawiam się jakby mogło być jakbym była sama, albo z kimś innym. Czy wszystko mogłoby być bardziej normalne.
Jeżeli macie jakieś pytania – odpowiem. Potrzebuje tylko podpowiedzi, jakiejś rady co mogę zrobić.