Witam Was. W sumie nie wiem od czego zacząć. Kiedyś pisałam pamiętniki, teraz przyszło mi wirtualnie się rozpisywać :-) Na wstępie chciałabym podkreślić, że sytuacja jest patowa, tak mi się wydaje, że nie jest do rozwiązania ale pewnie piszę po to aby przeczytać własne myśli i zobaczyć, czy podzielacie moje zdanie.
Nie będzie tu żadnej patologii, zdrad ani takich. Po prostu chcę się wyżalić.
Może zacznę historię od bycia młodą maturzystką. Zawsze byłam obowiązkowa, trochę poważniejsza od rówieśniczek, uśmiechnięta, bardzo odpowiedzialna może aż za bardzo ale tak się życie w domu potoczyło. Potrafię krytycznie się określić, znam się w miarę dobrze, umiem przepracowywać w sobie te cechy, których nie lubię. Z wyglądu jestem przeciętnej urody. Jako maturzystka zdarzało się, że jacyś chłopacy na ulicy zatrąbili jadąc autem ale wiadomo o co takim chodziło. Nie ubierałam się wyzywająco, raczej typ lekko chłopczycy. Nie byłam i nie jestem flirciarą. Na dobrą sprawę w tamtym czasie nie było ani jednego potencjalnego chętnego na randkę czy w ogóle bliższe mnie poznanie. Wiedziałam, że będą z tym problemy, ponieważ mam mega ładną siostrę (wizualnie jesteśmy zupełnie różne, charakterem też). Chłopacy przychodzili do mnie zagadać, a i owszem, ale zapytać czy to prawda że ta i ta to moja siostra. Było wiele przykrych sytuacji, nie tylko z rówieśnikami, ale dorośli potrafili pochwalić urodę mojej siostry na przykładzie mało urodziwej mnie. Było wiele przykrych słów. Może kilka razy łezka poleciała ale nie użalałam się nad sobą, gdzieś tam to przepracowywałam. Poza tym cieszyłam się powodzeniem siostry i nie życzyłam jej źle.
Jedyne czego się bałam, to czy kiedyś ktoś się mną w ogóle zainteresuje? Jak mam takiego kogoś przedstawić rodzinie, m.in. siostrze? Bałam się, że nie jestem w stanie przy takiej konkurencji kogokolwiek poznać...
...Aż tu nagle trafiło się.
Umówiliśmy się, był zachwycony moimi oczami to pamiętam i z czasem przyznał się, że też pośladkami.
Na początku, to w sumie on za mną latał. Potrafiłam go ignorować, to on pierwszy powiedział, że mnie kocha. Ja milczałam wtedy, bo jeszcze nie byłam pewna co czuję. To on się ze mną umawiał, nie ja z nim. Chodziliśmy tak ze sobą aż w końcu nagle zapaliła się nade mną żarówka i stwierdziłam, że nie wyobrażam sobie życia z nikim innym. Zakochałam się do szaleństwa. Byliśmy nierozłączni. Ale on od samego początku miał też tą swoją ciemniejszą stronę. Skłamałabym jakbym mówiła, że krył się z tym czy coś. Jego 200% pewności siebie zaczęło mnie dominować. Bardzo twardy charakter, nie uznający słabości, łez, problemów innych niż choroba czy komornik. Ja jestem osobą bardzo wrażliwą, co prawdopodobnie mu się podobało, gdyż nie raz przy stole w towarzystwie bronił mnie, gdy gdzieś tam w jakiejś historii wychodziło, że jestem miękka. Młode lata traktuję jako czas przejściowy. On miał problem w tamtym czasie, jak pewnie wielu 18 czy 19 latków - jak być z kimś jednocześnie nie tracąc własnej wolności. On chciał być ze mną i jednocześnie samemu imprezować. Ja się godziłam. Wiedziałam, że to młody chłopak i nie da się tego obejść. Musi się wyszaleć. Godziłam się na imprezy. Czasem razem jeździliśmy, czasem jeździł sam. Godziłam się na wiele. Nigdy mnie nie zdradził ale robił głupie rzeczy. Miał jakąś burzę mózgu, o której szczegółach do dziś nie wiem. Bardzo często mnie rzucał, od tego momentu moja samoocena z każdym rokiem malała. Wszystko zwalałam na brak jego dojrzałości. Do dziś jestem przekonana, że dobrze oceniałam sytuację. Wszystko znosiłam czekając aż zacznie z chłopca przeistaczać się w faceta. Skończyliśmy ok 25 lat. Byliśmy nadal w siebie wpatrzeni z tymi przerwami na zrywanie. Pomieszkiwaliśmy to u mnie, to u jego rodziców. Mi już się zachciało ustatkowania, zagroził że odejdzie jak nie przestanę mówić o wspólnym zamieszkaniu. Jego mama też była przeciwna. Dała do zrozumienia, że to ona zdecyduje kiedy jej syn będzie gotowy. Nie, nie myślcie, że był on maminsynkiem, nie był i nie jest do dziś. Ona zwyczajnie uważała, że ma nad nim kontrolę. W wieku 27 lat zasugerowałam, że nasze życie nie idzie na przód. Jesteśmy ze sobą ok 10 lat a nie mieszkamy razem, nic nie planujemy, nie dorabiamy się. Zaczęłam bać się, że zabraknie czasu na kredyty, dzieci i czy to w ogóle nadejdzie, gdyż on cały czas mnie rzucał, potem wracał. Działo się to coraz rzadziej ale się działo. Imprezować też już imprezowaliśmy razem, już nie pilnował tak swojej wolności ale też nie za bardzo przychylał się do ustatkowania. Było wiele rozmów, zawsze mówił, że nie jest gotowy, że nie wie czy będzie gotowy, nie wyobraża siebie jako męża. Zawsze płakałam a on mówił, że lepiej będzie jak się rozstaniemy i mam poszukać sobie kogoś, kto będzie gotów na rodzinę. Nie rozstawaliśmy się ale straciłam grunt pod nogami. Nie wiedziałam, co będzie jutro. Czy za tydzień będziemy razem. Czy wykupione wakacje nad morzem będą zrealizowane (zdarzało się, że na sylwka albo wakacje szykowałam się w ostatniej chwili, bo dopiero chciał się godzić). Jego wielkim problemem jest masakryczne obrażanie się. Dla mnie nie do pojęcia. Jakby za to pieniądze rozdawali. Tak nam leciał czas. W wieku 30 lat już nawet rodzice naciskali, że albo w jedną albo w drugą stronę. Ja wtedy mówiłam, że nie planujemy ślubu. Już mi się nie chciało. W 4 ścianach natomiast rozmawiałam z nim i słyszałam to samo, co od wielu lat. Ja chciałam mieć dzieci, on mówił, że w każdej chwili. Ja mówiłam, że jak możesz mówić o dziecku, takiej odpowiedzialności jak nie jesteś w stanie ożenić się z dziewczyną z którą jesteś ponad 10 lat. Mówił, że ślub to nie wszystko a ze mną i tak będzie i tak. Czasami żartował, że "przypadkiem" zajdę w ciążę. Zawsze mówiłam, że jeśli zajdę to od razu ma się pakować. To był jedyny temat, kiedy w ogóle kiedykolwiek padało z mojej strony, że z nim nie będę. Nigdy z nim nie zrywałam, nigdy nie mówiłam, że nie chcę z nim być. Tylko to jedno - dziecko - było moim ultimatum. Dziecko tylko po ślubie. I tego się trzymałam. W to wierzyłam. Ale jego rodzina (która dość mocno naciskała na ślub) zaczęła trochę ze mnie kpić, insynuować, że widocznie jest jakiś powód, że on nie chce się ze mną żenić. Takich i podobnych wypowiedzi było wiele. Jako, że jestem jak otwarta księga i nie umiem udawać, nie chcąc wdawać się w jakieś polemiki stwierdzałam, że na jego miejscu też bym się wahała, co rozluźniało atmosferę ale mój wewnętrzny krzyk żalu pamiętam do dziś. Mój facet jest bardzo przystojny, rozrywkowy i przez wszystkich lubiany. Zaczęły się również tematy, że rzekomo jakaś dziewczyna pytała się jego mamy o jego nr tel, że niby jakaś łazi za nim a jakaś inna by chciała itd. To wszystko wypływało od jego mamy. Wiedziałam, że to kłamstwa. On sam na nią krzyczał. Ale szpila wbita została. Ogólnie oceniając tamte lata, stwierdzam, że uważała, że nie jestem dość ładna dla niego i się nie dziwię, ja do dziś tak uważam. Mamy 31 lat, już mieszkamy u mnie w rodzinnym domu. Oprócz tego nic nie idzie do przodu. Ja mam wielki nacisk na bycie mamą. Nic z tego. On jeszcze nie jest gotowy na ślub. Rodzice naciskają, mówią, że już się starzy robią, rodzina też zaczęła się wykruszać. Gdzieś tam po pijaku on na pytania innych dot. ustatkowania się mówi, że już niedługo, że ma plan. Ja już niestety nie mam polotu na zakładanie sukni ślubnej, skutecznie mnie zniechęcił. Mówię zatem, że czas minął. Żyjemy jak żyjemy a teraz ty sobie poczekasz. Obraża się. Temat cichnie. Za to przy stole regularnie od kilku lat jest kpina z mojej figury, gdyż mam małe piersi. Słyszę zapytania do niego przy wszystkich, również obcych facetach, gdy jest jakaś laska z cycami w tv albo ktoś tam siedzi obok co można niby pożartować to padają w jego stronę pytania, czy chciałby sobie pomacać. On nigdy nic nie powiedział, nie dał do zrozumienia, że ma co macać, nie dał do zrozumienia, że nie ma takich potrzeb ale też widać było, że nie lubi tych tekstów. Mnie to dobijało i jeśli jeszcze starałam się sobie wmawiać, że nie może być aż tak źle to takie sytuacje nie pomagały. Doszło do tego, że będąc z jego rodziną na plaży czułam wstyd będąc w stroju kąpielowym (ten problem mam do dziś), były teksty "a ty nie masz cycków" a jak jakaś fajna laska wychodziła z wody to było "chciałbyś taką?". Przy mnie, bez krępacji. Wszyscy przyzwyczaili się, że ciężko mnie ruszyć. Ale w środku byłam bardzo podłamana. Zaczęłam się porównywać do innych. Nie obsesyjnie ale też sama zaczęłam mu zarzucać czy chciałbyś tamtą czy inną itd. Tak mijał czas.
W końcu się oświadczył. Łzy oczywiście poleciały, bo jemu leciały. Ale to nie była ta radość, na którą czekałam. Za długo to wszystko trwało. Wzbudziło we mnie wiele niepewności. Później powiedział, że w końcu dadzą mu spokój. To był jego błąd. Do dziś brzmi mi to w uszach. Później mówił, że do hecy tak powiedział. Nie powiem, cieszył się ze ślubu. Nierozłączni jesteśmy po dziś dzień. Kochamy się niemiłosiernie. Każdy mówi, że za mną pójdzie w ogień. Wiem to. Ale on w ogóle nie okazuje uczuć. Jego miłość widzę w oczach. Wiem - niejedna o tym marzy. To mi ogólnie wystarcza. Nie mam wątpliwości, że mnie kocha. Ale tak jak kocha tak i potrafi nienawidzić. Na pytanie czy mu się jeszcze podobam odpowiada, że inaczej nie byłby ze mną. Czy mnie kocha, inaczej nie byłoby go tu. Ale gdy jesteśmy na imprezie - obcy nie wiedzą, że jesteśmy małżeństwem a czasami, że w ogóle się znamy. On siada z facetami, ja z babkami. Bywają wesela, na których tańczę z nim gdzieś koło 3 rano pierwszy taniec a raczej go podtrzymuję. Ma czas dla wszystkich, dla świeżo poznanych dziewczyn kuzynów również. Nie ma czasu dla mnie (ogólnie zawsze tak było ale kiedyś miałam lepsze o sobie zdanie i nie zwracałam na to tak uwagi). Widzę siebie w lustrze, wiem, że z nas dwóch to jego mają za tą atrakcyjniejszą połówkę. Nikt tego nie ukrywa. Przestałam się malować, nie zwracam uwagi na ubiór. On i tak nigdy nie okazał, że zrobiłam na nim wrażenie. Było ostatnio kilka imprez. Kupiłam sukienkę niespodziankę, mega sexi. Ja ogólnie nie noszę sukienek, więc liczyłam na odrobinę uwagi. Nic z tego, nic nie powiedział. Pojechaliśmy na imprezę. Kilka osób skomplementowało mój wygląd. Nie on. Poznaliśmy dziewczynę kuzyna, ok 8 lat młodsza, piękna (bez żadnej przesady), długie włosy, biust, nogi, delikatny make-up. Z wyglądu była taka jakie on lubi (dobrze znam jego typ, ja trochę odbiegam). Wiedziałam, że podoba mu się. Dużo z nią rozmawiał. Wszyscy ją wychwalali, bo okazało się, że to bardzo fajna osoba, wyluzowana, swojska, do tańca i różańca a przy tym bardzo urodziwa. Idealna dla mojego. Ten luz co ona ma to kiedyś mi wypominał jego brak, brak gadatliwości też, z nią jest bardzo łatwy kontakt. Olałam to. Pojawiła się druga impreza, tym razem tak się odwaliła, że myślałam, że się popłaczę z rozpaczy. Nie sięgałam jej do pięt. Posadził ją obok siebie. Nasze oczy się spiknęły, za chwilę obok niego siedział już kuzyn a ona obok kuzyna. I co z tego. Non stop ze sobą gadali. Bawiłam się jak umiałam, ale dostałam na jej punkcie chyba obsesji. Nie chodzi o to, że mu zabraniam rozmawiać, nic z tych rzeczy. Chodzi o to, że ja chciałabym być nią, żeby tak się na mnie patrzył, żeby za mną się odwracał, żeby mnie widział. A on mnie nie widzi. Kiedyś powiedział, że nie mam się o to bać, patrzy jak ja nie widzę. Ja pytam ale po co ukradkiem, a on, żebym nie zahaczyła o chmury. Mówi to tak, jakby niewiele brakło do tych chmur...
Wiele razy mówiłam mu, że nie rozmawia ze mną, widzi że coś mi jest ale nie zapyta co. Nigdy nie próbował rozmawiać. Zawsze brał to na przeczekanie. I udawało mu się, ale od jakiegoś czasu wyraźnie i dobitnie mu mówię, że ja chcę rozmawiać. On mi mówi, że jak mam problemy ze sobą to mam iść do lekarza. Jest całkowity brak chęci wsparcia. Uważa, że wszystko to babskie schizy. Przejdzie, to będziemy ze sobą rozmawiać (ale o codzienności, nie o nas). My o nas nie rozmawiamy. Już byłam szczera jak mogłam. Nawet w małżeństwie wyjechał na kilka dni (jakiś czas temu) bez kontaktu. W jego życiu jest tylko jedna strona, ma być dobrze. Jak jest źle to znaczy, że i tak jest dobrze. Nie ma innego wyjścia, nie ma koloru szarego, nie ma nawet dwóch kolorów, tylko jeden. Musi być dobrze. Nie ma użalania się nad sobą, nie ma mówienia, kocham, tęsknię, pięknie wyglądasz. Fakt, że jesteśmy ze sobą ma o tym świadczyć. Tak on twierdzi. Gdy sama się przy nim (celowo) skomplementuję to mówi, że mi soda uderza chyba do głowy. Ja wtedy mówię, że jak nie ma kto być dla mnie miły to ja sama muszę. Macha głową tylko jakbym była wariatką.
Ale o co mi chodzi właściwie? O uwagę. O docenienie. O rozmowę. Abym nie musiała czuć się gorsza, brzydsza. Abym czuła, że mnie pożąda. On uważa, że to wszystko mam. A ja gdy jest mi źle czuję, że chodź jest obok to ja jestem samotna. On ma moje samopoczucie w nosie. Już próbowałam różnych form rozmów, smsy, listy, on nie podejmuje tematu. Nie wyciąga też wniosków na przyszłość. Płaczę, mówię chłopie proszę cię tylko o to abyś się zatroszczył o to dlaczego mi smutno. Przeważnie nic nie odpowiada albo każe mi się leczyć. A ja chciałabym się wygadać, przytulić, usłyszeć będzie dobrze. Po ostatniej imprezie nie mogę się pozbierać. Zawsze mu mówiłam, po co jesteś ze mną jak podoba ci się zupełnie inny typ urody. Nie znam odpowiedzi. Jest mi tak niemiłosiernie smutno, że zrobiła na nim takie wrażenie a mnie na poprzedniej imprezie nie okazał większej uwagi a liczyłam, że sukienka pomoże.
Dodam, że ogólnie mam najwyraźniej fajny charakter, bo jego znajomi zawsze mówią mu że zazdroszczą takiej żony. Dowiaduję się, że na osobności mówią, że zajebi...e im się ze mną rozmawia, że jestem bardzo fajna. Tak było od zawsze. Nikt nie pochwalił jednak mojej urody, mój facet nie miał okazji poczuć, że ktoś może mnie ukraść. Nie jestem przecież maszkarą a jednak nie zasłużyłam sobie na kilka komplementów odnośnie wyglądu a tego mi cały czas potrzeba. Każdy chce czuć się atrakcyjnie. Nie wiem jak mam sobie sama ze sobą poradzić. W myślach tłumaczę sobie to nic, nie przejmuj się, przecież to z tobą jest, zawsze będą ładniejsi ludzie. Ale to nie wystarcza, marzę aby on okazywał, że podobam mu się. Czy to tak dużo? On sam non stop popisuje się przede mną, lubi jak go podziwiam a co ze mną?