Sytuacja prawdopodobnie jest zakończona, późno zdecydowałam się w ogóle gdziekolwiek napisać, ale myslę, że wcześniej brakowało mi dystansu, i nie byłabym w stanie opisać 1:1 tak jak teraz a wkradło by się pewnie ogromnie dużo żalu rozstrzęsienia i niezrozumienia. Pewnie nawet teraz i tak będzie.
Byłam ze swoim facetem 4 lata. Ostatni rok, przeprowadzka do nowego miasta, pierwsze kroki mieszkania razem. Ja bardzo się bałam, on był przeszczęśliwy.
Wersja chyba najbardziej ukrócona brzmi, z mojej perspektywy, przestał mówić mi jak się czuje, co jest w nim w środku, musiałam zgadywać, zamknął się bardzo, on tego kompletnie nie widział, każdą rozmowę ukrócał (nadal właściwie nie mówiąc nic o tym jak się czuje, tylko mówił, że rozumie, że mam rację, ale w czym? ale jak? nie wiem). Nie mam pojęcia dlaczego do dziś, ale sytuacja zaczęła mnie bardzo dobijać. W pewnym momencie, ja zaczęłam prowokować różne okropne sytuacje, żeby zobaczyć czy jest to w stanie wywołać u niego jakąkolwiek reakcje. Za ostre słowa, za mocno i za długo. Dodatkowo rzeczywiście, przytłoczona pracą i szkołą chyba zepchnęłam to wszystko na dalszy plan. W międzyczasie miałam też małe załamanie nerwowe, ataki paniki, związane z jakimiś irracjonalnymi rzeczami na zewnątrz (praca, szkoła, presja etc), bardzo mało spałam, 2,3 godziny dziennie, by potem po dwóch tygodniach spać 10-12 godzin, wycieńczona i wykończona. On zdawał się tego nie widziec kompletnie. Czułam się obrzydliwie sama, niezrozumiana, odtrącona; bałam się kosmicznie. I dodatkowo ten brak reakcji i informacji zwrotnej mnie zabijał, bo jak dowiedziałam się później, zbyt bardzo przypominał mi rozmowy z ojcem, który nigdy nie mógł dać mi czegokolwiek więcej niż obojętność.
Udało mi się wziąć w garść, trochę posprzątałam na zewnątrz, chciałam skupić się na tym co jest ważne, czyli na związku, chciałam poczuć sięs szczęśliwa znowu; jednak już w wakacje uciekał ode mnie, nie mówiąc ani słowa nadal, widziałam, że bije się z myślami, ale kompletnie nie wiedziałam, o co dokładnie chodzi, wiedziałam, że był bardzo skonfliktowany sam ze sobą, a ja nie umiałam mu pomóc, odtrącał mnie, stwierdziłam, że może muszę dac mu czas by odetchnąć. Ostatecznie zerwał ze mną.
Sytuacja z jego strony wygląda chyba, z tego, co udało mi się wyciągnąć, że te słowa, które mówiłam raniły go za bardzo, że w momencie, gdy to się działo, nie zdawał sobie z tego sprawy, jednak potem "coś w nim pękło" i nie umie spojrzeć na mnie jak na osobę, którą znał wcześniej. Że nie wie, co będzie potem, jak będzie potem, ale nie jest w stanie, "w tym momencie", "teraz", odwzajemnić moich uczuć. Argument, że czułam się fatalnie, byłam wykończona spotkał się z odpowiedzią "wiem, teraz to widzę, że ciebie tam prawie nie było, ale to nie znaczy, że mnie nie było". Nie mogę z tym dyskutować.
Specjalnie akcentuję te określenia czasu, bo przyznam, że szczególnie na początku to było coś co, irracjonalnie dawało mi obrzydliwą nadzieję. Dziś, dwa miesiące później, nadal nie potrafi mi dać jednoznacznej odpowiedzi, co do mnie czuje i kim właściwie jestem. Najbardziej boli mnie fakt, (jeśli to okropne to proszę, napiszcie), że nie dał znać, nie zasygnalizował, że to, co się z nim dzieje jest związane ze mną, że może moglibyśmy poradzić sobie z tym razem, a tak, zerwał ze mną właściwie w taki sam sposób jak był przez ostatni rok, siłując się sam ze sobą, nie dając nam "razem" szansy by sobie jakoś z tym poradzić. Nie mam żalu o rozstanie, rozumiem to, zdałam sobie sprawę, że moje mechanizmy obronne może zabiły w nim tę miłość, ale on nie ma albo odwagi przyznać tego przed sobą, albo po prostu przede mną?
Początki były najgorsze; nie znalazł mieszkania, więc około dwa tygodnie po zerwaniu mieszkaliśmy jeszcze wspólnie. Później, ja kompletnie rozwalona, rozmawiam z facetem, którego kocham (kochałam?) i on, nie wiem również do dziś, czy z poczucia winy, czy z czego... chce być dla mnie, pomóc mi, z przeprowadzką, ze wszystkim, tym, że wie, że jestem sama bez niego; że nadal jestem dla niego bardzo ważną osobą; czułam się obrzydliwie, jakby okazywał mi litość, a jednoczęsnie nie potrafił zaakceptować, że ja nie mogę, nie potrafię przyjąć tej pomocy.
Ludzie naokoło mówią mi, że jest niedojrzały, nie dojrzał do miłości, że ma b. powierzchowne rozumienie relacji, staram się to zbywać, bo wiem, że nie wiedzą wszyskitego też o moim zachowaniu, sam jest w cięzkiej sytuacji, sam ze sobą: dopiero teraz, po rozstaniu, kiedy zaproponowałam, żeby poszedł do psychologa, chyba zdał sobie sprawę z bagażu który nosi, że sprawy nierozwiązane z dzieciństwa wpływają na jego relacje i podejście już jako osoby dorosłej, na to wyłączanie, bagatelizowanie własnych emocji itd.
Ostatecznie sama zerwałam kontakt, wcale nie jest lepiej, momentami ze względów "logistycznych" ten kontakt pojawia się znowu, i cała karuzela z powrotem, bo ja jednak mam w sobie tyle emocji i wszystkiego, że nawet akceptując to wszystko mam obrzydliwy mętlik w głowie i czasem wylewa się ze mnie, a potem tylko czuję się jak idiotka. chciałabym uznać, że po prostu mnie skreślił i że tam nic nie ma, bo jak każda osoba, w której tli się jeszcze trochę miłości, każde słowo "chyba" itd pobudza to uczucie w sposób nie do zniesienia. Ale nie mogę nie chcę dawać się tak traktować, uzależniać swojego życia od... nawet nie wiem czego (mam nadzieję, że nie wychodzę na gówniarę, która skrzywdziła faceta i teraz unosi się dumą.. bo to jest bardziej tak, że ten stan zawieszenia... mnie zabija konkretnie a nie wiem co z tym zrobić).
Za każdym razem jak, już sama sobie, poukładam to wszystko do kupy mozolnie bo mozolnie, bez jego pomocy, pojawiają się z jego strony słowa, że on musi się poskładac sam, ale że chciałby porozmawiać potem, że to nie jest takie proste, czego oczekuje (tj. jednoznacznej odpowiedzi, że mnie nie kocha, że mnie nie ma, że koniec), co oczywiście podjudza... tę nadzieję, chociaż już coraz mniejszą. Mam dużo żalu do sposobu w jaki rozwiązał tą relację, że niby mnie nie ma, ale jestem? Że mam być kim? Te wszystkie pytania pozostały bez odpowiedzi.
Mam w sobie jeszcze taką refleksję, że jeśli to miłość, to powinnam jakoś przetrwać tę fazę, i mu pomóc, ale przyznam, że to jest cholernie trudne; jeszcza na początku krótko po rozstaniu, jak opisywałam mu jak sie czuję, i dlaczego powinnismy zerwać kontakt, on mówił, że czuł się tak samo wcześniej, zaniedbany, zazdrosny itd, i to tez działa dwutorowo, z jednej strony mam ochotę uciec, a zdrugiej może właśnie powinnam zostac?
Obawiam się, że chyba znam odpowiedź na to wszystko, co tu napisałam, najgorsza jest ta walka sama ze sobą, nie z nim, tylko próba uspokojenia uczuć znalezienia czegoś innego, i czasem naprawde wychodzi, a potem wszystko wraca ze zdwojoną siłą. Walka sama ze sobą, bo ja próbuję się obłożyć tym wszystkim, że przecież mnie rzucił, że targa mną nie wiadomo jak i gdzie, etc etc, ale z drugiej strony w środku cały czas jest to niezmienione uczucie i jakoś nie potrafię się oszukać ani przyznać sama przed sobą, że go nie ma. Dodatkowo wiem, że jest w tym wszystkim duża część mojej winy również. I tak w kółko.