Hej. Moja historia…
Znamy się od 17 lat, od 16 lat jesteśmy razem, po ślubie – 10 lat cywilny i 9 – kościelny. Mamy 2 dzieci w wieku 9 lat i 4. Ja mam 34 lata, on – 44.
Byłam wychowywana bez ojca, więc kiedy zostaliśmy parą było cudownie, dawał mi bliskość, ogromne poczucie bezpieczeństwa. Kochałam Go, chociaż teraz to nie wiem czy to była prawdziwa miłość jakiej każdy z nasz szuka, czy nie pomyliłam jej z poczuciem bezpieczeństwo. Był to mój pierwszy i jedyny poważny związek.
Po zdaniu matury wyjechałam na studia do Warszawy. Wynajęliśmy wspólnie mieszkanie. Ja zamieszkałam w nim od czerwca, a on przeprowadził się po 6-7 miesiącach, kiedy dostał pracę. Studiowałam zaocznie, zjazdy co 2 tygodnie, przez ten czas kiedy nie mieszkaliśmy razem widywaliśmy się w weekendy, albo ja jechałam do mamy, albo On przyjeżdżał do mnie.
Po roku pobytu w Wawie znalazłam pracę, w której poznałam nowych znajomych.
Cały dział składał się z młodych osób, bez zobowiązań, więc często wychodziliśmy na wspólne imprezy. Wśród nich był jeden chłopak, któremu chyba się podobałam. Kilka razy spotkałam się z tym chłopakiem sam na sam, po pracy, 1 raz byliśmy na wspólnej, nocnej imprezie - juwenalia. Świetnie się dogadywaliśmy. On się zakochał – powiedział mi to kiedyś, ja nie byłam zdecydowana zakończyć swój związek – chyba bałam się, że stracę to bezpieczeństwo, które miałam. Poza tym nie chciałam zostawiać narzeczonego. Kolegę z pracy traktowałam wyłącznie jak przyjaciela. Między nami nigdy nie doszło do zbliżenia, jedyne co to całowaliśmy się, 2 może 3 razy – nic więcej. Pech chciał, że mój narzeczony się o tym dowiedział. Wybaczył mi. Ja zerwałam kontakt z kolegą z pracy, mimo że dalej pracowaliśmy w tym samym dziale, zresztą po dziś dzień.
Później sytuacja się odwróciła… To ja zostałam zdradzona. Po 6 latach bycia razem… pamiętam jak dziś – spędzaliśmy weekend u moich przyszłych teściów, było to Boże Ciało 2007 r., kiedy na jego telefonie odczytałam sms’a – „… co robisz, bo ja nudzę się… i tęsknię”. Był to szok, straszny szok. Na początku wszystkiego się wypierał, zaprzeczał, kłamał… później okazało się że ma romans z koleżanką z pracy od dłuższego czasu, od 8 miesięcy regularnie ze sobą sypiali – kilka razy w tygodniu, były tygodnie że codziennie. Ona miała męża i małego synka, 2 czy 3 lata miał. Jak to wszystko wyszło na jak – ta kobieta rozwiedła się. Wiem że ona miała takie plany wcześniej, a mój facet był świadomy tego, że ona chce zostawić męża. Czy planowali wspólną przyszłość? – nie wiem. Po przyznaniu się do wszystkiego postawiłam warunek, albo kończy ten romans, albo z nami koniec. Zakończył romans, zwolnił się z pracy z dnia na dzień, na okresie wypowiedzenia nie pracował. Zerwał z nią wszelki kontakty.
Był to dla mnie niewyobrażalny szok, zapadłam w głęboką depresję, zaczęły się wizyty u psychologa, psychiatry, branie leków. Oprócz tego chodziliśmy też na wspólną terapię do psychologa - na tamtą chwilę coś pomogło. Chyba nie do końca byłam świadoma podejmowanych decyzji, bo 2 miesiącach od odkrycia prawdy o zdradzie wzięliśmy ślub cywilny (wrzesień 2007 r.). Dziś zastanawiam się jak do tego doszło, kto kogo namówi, kto zaproponował. Dlaczego tak szybko. Po paru miesiącach zrezygnowałam z terapii, leków.
W sierpniu 2008 r. wzieliśmy ślub kościelny. Dwa tygodnie przed ślubem dowiedziałam się że jestem w ciąży. W 2009 r. urodziła się córeczka, która w 2012 r. uległa wypadkowi (szpital, operacja, terapia). Później dowiedziałam się że ponownie jestem w ciąży, ale w 11-12 tygodniu okazał się że – jest tylko puste jajo, dzidziusia nie było. Znowu trafiłam na terapię do psychologa. W końcu w 2013 r. urodził się synek. W między czasie sprzedaliśmy mieszkanie i pobudowaliśmy się.
Niestety mam wrażenie, że od samego początku nie byliśmy/ nie jesteśmy zgodnym małżeństwem. Po zdradzie nie potrafiliśmy się pokochać na nowo, zaufać sobie.
Przy okazji najmniejszej kłótni zdrady zawsze wracały/wracają. Było/jest wypominanie. Zwalanie winy na mnie, że to ja zaczęłam wszystko pierwsza. Tak wiem, że zaczęłam, ale nigdy nie dopuściłam się takiej zdrady jak on. Z każdym rokiem kłótnie były coraz częściej, dochodziło do wyzywania od najgorszych (obustronnie), kila razy do rękoczynów. Obecnie albo się kłócimy, albo nie rozmawiamy ze sobą. Tylko „służbowo”… dzieci odbierz, odrób lekcje – sporadycznie, w dni które wracam z pracy ok. 18.
Miłość się skończyła, uczucie wypaliło, jesteśmy ze sobą tylko dlatego że mamy dzieci, że jest wspólny kredyt. Mój mąż nigdy nie potrafił mnie przytulić, docenić, zapytać jak się czuję. Powiedzieć że zrobiłam dobry obiad, że ładnie wyglądam. Nigdy po zdradzie, swojej zdradzie. Czy mnie kocha – nie sądzę, jak dobrze pamiętam nigdy mi tego nie powiedział po ślubie. Myślę że to był błąd, ogromy błąd jaki popełniliśmy, że nie rozstaliśmy się. Później wpadliśmy w rutynę dnia codziennego, działka, dziecko, budowa domu, dziecko….
Nie chce tak dłużej żyć. Nie kocham Go, dosłownie nie mogę na niego patrzeć. Denerwuje mnie wszystko co robi, że tupie, mlaska, brudzi...., że patrzy na mnie. Od prawie 6 miesięcy nie sypiamy ani ze sobą, ani nawet w jednym łóżku - nie sądzę aby to się zmieniło. Jak ma położyć się obok mnie to aż zbiera mnie na wymioty.
Nie chce również aby dzieci brały w tym wszystkim udział. KOCHAM JE BARDZO. Córka dużo rozumie, wiem że każda nasza kłótnia bardzo ją stresuje. Często ucieka do swojego pokoju, często płacze. Nie chcę żeby nasze dzieci cierpiały przez nas, bo my nie potrafimy się dogadać.
Przy podejmowaniu jakichkolwiek rozmów o rozstaniu się dochodzi do kolejnej awantury. Mąż straszy mnie że zabierze mi dzieci, że zrobi ze mnie wariatkę.
Bardzo się męczę w tym związku, ale boję się odejść, choć wiem że nie chce tak dalej żyć. Nikogo nie mam na boku i chyba nie chce mieć. Nie wiem co dalej mam robić. Dokąd iść. Do mamy nie wrócę, bo tam nie ma perspektyw na dalsze życie. Poza tym tu mam dobrą pracę, córka szkołę.
Nie ma sił tak dalej żyć, w tak toksycznym związku, tak męczyć siebie i dzieci. Chcę spokoju.....