Witam, moja sytuacja wygląda następująco, jestem żonaty od 4 lat, jednak w naszym małżeństwie dzieje się źle już od ponad roku, a może nawet dłużej, bo żyjemy na odległość (żona zagranicą, ja trochę w Polsce trochę zagranicą). Niestety rok temu zdarzyła się najgorsza możliwa rzecz, moja żona poznała kogoś i wdała się w trwający ponad pół roku romans. Mimo, że zakończyła romans po mojej interwencji, to niestety stała się zupełnie inną osobą, wciąż trwamy w małżeństwie, ale żona tak naprawdę nie wie czy chce życ dalej ze mną, pomniejsza swoje winy, tak naprawdę nigdy nie wyraziła pełnej skruchy i żalu za to co się stało obarczając częściowo winą mnie (tak zgadzam się są pewne kwestie które nie grały w małżeństwie, ale zamiast rozmowy wybrała skok w bok). Ponadto zaczęłą negować wagę przysięgi małżeńskiej, na moje odwoływanie się do wartości, Boga, wartości i nierozerwalności małżeństwa spotykam się z kontrargumentami, że ona nie wierzy już w te "bajkowe ideały", że chce być szczęśliwa, potrzebuje faceta, który z którym zbuduje relację jakiej nie ma ze mną, potrzebuje seksu, którego nie miała ze mną... stała się bardzo egoistyczna i zapatrzona w swoje potrzeby.
Nie chce słyszeć o terapii małżeńskiej, nie podejmuje żadnych kroków by naprawić małżeństwo, twierdzi, że nie potrafi się do mnie zbliżyć, ani ze mną normalnie rozmawiać, a moje prośby i próby jej nawrócenia i naprawy małżeństwa tylko działają na nią jak płachta na byka.
Z drugiej strony coś ją powstrzymuje przed rozwodem, powiedziała, że musi się udać do specjalisty, żeby zrozumieć gdzie tkwi problem, tylko, że od razu mi powiedziała, że ona chce rozwiązać problemy ze sobą, a nie problemy z małżeństwem.
Cała ta chora sytuacja trwa już ponad pół roku i naprawdę zaczynam tracić nadzieję, że cokolwiek się uda, skoro na każdą moją próbę naprawy, ona jest 100% na nie, mieliśmy miesiąc przerwy bez kontaktowania się ze sobą (nie mieszkamy razem) i to nic nie pomogło, mimo że teraz mówię do niej językiem miłości i miłosierdzia, to ona traktuje to jako szantaż emocjonalny i wzbudzanie współczucia, ale ja po prostu przestałem wracać do przeszłości, nie chcę już wytaczać "sprawiedliwości" i przeciągać się na argumenty, które tylko budują nienawiść między ludźmi...
Wiem, że powinienem trwać ale kiedy nadchodzi kres? Czy dopiero decyzja żony o odejściu pozwoli mi z czystym sumieniem pozwolić jej odejść?
Wszyscy "racjonalni" doradcy uważają oczywiście, że powinienem zakończyć swoje męki i jak najszybciej zakończyć to małżeństwo, które od roku jest już tylko na papierze... ale wiadomo, że wiara nie pozwala tak po prostu rozwieźć się i zacząć "nowe" życie z inną kobietą, ja tak nie potrafę.
Czy ktoś był w podobnej sytuacji, będąc w związku z kimś, kto odsunął się od Boga i wiary?
"15 Lecz jeśliby strona niewierząca chciała odejść, niech odejdzie! Nie jest skrępowany ani "brat", ani "siostra" w tym wypadku. Albowiem do życia w pokoju powołał nas Bóg."