Witajcie!
To mój pierwszy post tutaj.
Jednocześnie będzie pewnie nieznośnie długi, a więc jeśli któraś z was dotrwa do końca to z góry bardzo dziękuję, a jeszcze jeśli poradzi cokolwiek albo da jaśniejsze spojrzenie na sytuację - naprawdę słowa nie wyrażą wdzięczności.
Otóż mam 23 lata. Historia zaczyna się 5 lat temu kiedy zaczęłam spotykać się z X. Znaliśmy się już jakiś rok, zaczęliśmy spotykać się częściej i w końcu przerodziło się to w związek. Wszystko było świetnie do momentu kiedy po raz pierwszy przyłapałam go na kłamstwie. Błahostka więc po krótkiej rozmowie odpuściłam. Niestety pojawiło się kolejne kłamstwo. I następne.
Później poczułam, że oddalamy się od siebie. Wolał wcześniej zakończyć spotkanie żeby tylko odwiedzić jeszcze kolegów. Mówił, że jedzie pomóc komuś z rodziny, a tymczasem pił w najlepsze ze swoim towarzystwem, które swoją drogą miało na niego naprawdę fatalny wpływ. Facet z wyrokiem, lejący żonę, palacze zioła i alkoholicy bez stałej pracy i jakiegokolwiek wykształcenia. To był drugi rok naszego związku. Bardzo mi to przeszkadzało, spotkania zaczęły być dla niego przykrym obowiązkiem i to się czuło.
Kiedy zobaczyłam go na mieście z jakimiś dziewczynami, a twierdził, że jest z kolegą naprawdę poczułam ból. Na domiar złego został przez jednego z kolegów zaproszony na ślub - bez osoby towarzyszącej. Jak się szybko okazało ze zdjęć - na imprezie był starszym, a jego partnerką starsza. Pocałowali się też podczas śpiewania "gorzka wódka". Tego było już zbyt wiele - zerwałam.
Minęło jakieś dwa tygodnie. X na nowo zaczął się starać, pisał, prosił. Zgodziłam się dać mu szansę na odbudowę mojego zaufania względem niego. Było lepiej ale dość krótko. Znowu zaczęły się kłamstwa, popisywanie się jaki to on nie jest mocny i ponad mną kiedy w pobliżu byli jego kuzyni. Nie przebierałam w słowach i zachowaniach i jakoś znowu się uspokoił.
Niestety jego charakter często sprawiał mi ból i chyba w którymś momencie się poddałam. On wybuchał o głupoty i po 10 minutach przepraszał. Było cudownie kiedy spędzaliśmy razem czas, czułam się kochana i potrzebna, ale jednocześnie nie dało się chociażby pojechać gdziekolwiek w weekend bo praktycznie każdy wyjazd kończył się kłótnią, każde moje wyjście ze znajomymi okupione było toną smsów, że miało być godzinę, a już jest półtorej, czy zamierzam wrócić do domu, że jest mu przykro i on idzie spać. Chyba uwierzyłam, że robię coś złego więc ograniczałam wyjścia, nie wymagałam wyjazdów czy czegokolwiek chociaż są dla mnie naturalne bo tak zostałam wychowana. Kochałam go i kocham do tej pory. 5 lat. Jednak rok temu sprawy przybrały bardzo zły obrót. Wesele koleżanki. Nie chciał jechać. Samej również mnie nie puścił. Ostatecznie całą drogę na imprezę kazał mi się nie odzywać żeby go nie wkurwiać, a po 3 godzinach zrobił mi wyrzuty, że tańczę z innymi (on nie chciał tańczyć wcale). Wesele opuściliśmy o 22. Kolejna akcja kilka tygodni później wybuch i teksty w stylu "kierunków nie znasz? Jak nie wiesz gdzie jechać to po cholere kombinujesz?" Wszystko przez to, że na trasie, którą zwykle wybierałam akurat był objazd bocznymi drogami, których nie znałam i nie umiałam powiedzieć mu gdzie ma jechać.
Moje uczucie osłabło. Chciałam zerwać, ale mieliśmy dość istotne zobowiązanie, które na tamtą chwilę kazało mi zostać. Jednak nie czułam już tej bliskości. Oddaliłam się, wycofałam. Przestałam tak starać. Zaczęłam na nowo zauważać innych mężczyzn co jest dla mnie niewykonalne kiedy jestem zakochana. A jednak znowu widziałam męskie spojrzenia, wyczuwałam próby flirtu.
Przez kolejne pół roku wydarzyły się kolejne nieprzyjemne rzeczy. Wielkie kłótnie, pretensje, zarzuty, że nie lubię jego rodziny, chociaż tak naprawdę nie zapraszał mnie do siebie. Byliśmy u niego może dwa razy.
Moi znajomi byli przez niego wyzywani od debili. Nie miałam już siły się kłócić.
Miesiąc temu, kiedy wspólne zobowiązania wygasły powiedziałam, że chce przerwy. Byłam wykończona psychicznie, rzucałam się w pracę byle nie myśleć o tym co się działo, pracowałam ciągiem po 16-18 h. Byłam wrakiem człowieka, wiecznie rozbiegane myśli, zero skupienia i spokoju.
Mniej więcej rok temu poznałam również Y. Jest ode mnie 3 lata młodszy. Zaprzyjaźniliśmy się, kiedy rozmawialiśmy czy spotykaliśmy się cały czas mieliśmy o czym rozmawiać, cały czas się śmialiśmy. Każde nieporozumienie dało się spokojnie wyjaśnić w kilka minut. Dostałam od niego ten spokój i radość, której mi brakowało. Od 3 miesięcy wiem, że oboje czujemy coś więcej niż na początku. Mamy siebie, mimo odległości mamy świadomość, że ta druga osoba tam jest, martwi się, czeka na wiadomość, rozbawi, pocieszy.
Jednak mimo wszystko nadal kocham X.
Czuje się podle utrzymując kontakt z nimi oboma. Czuje się jak wredna cholera zdradzająca obu. Nie mam pojęcia jak z tego wybrnąć co zrobić kogo wybrać. A może nie wybierać nikogo?
Z X łączy mnie 5 lat wspólnego życia. Co prawda ostatnia największa kłótnia przed przerwą wynikła z braku wspólnej wizji przyszłości. Ja chciałam zacząć myśleć o zamieszkaniu raz za rok czy dwa. On kompletnie nie chciał o tym słyszeć. Teraz stara się, kupuje kwiaty, czekoladki, proponuje spotkania, wyjazdy. Zero nerwów, zero pretensji. Inny człowiek.
Jednocześnie mam wrażenie, że to chwilowa zmiana, udawana, na potrzeby chwili.
Z Y odzyskałam tą radość z bycia młodą osobą na początku drogi. Nie czuje przymusu, ciężaru wspomnień i złych chwil. Potrafimy rozmawiać, chcemy się razem więcej śmiać. Jest bardziej do mnie podobny.
Duma, miłość i szacunek do samej siebie nie pozwalają mi na odbudowanie relacji z X. Chociaż serce do niego ciągnie to umysł mówi stop. Nie ma między nami nic poza przytuleniami, seksu nie ma od kilku miesięcy, podobnie pocałunków.
Z Y to dopiero początek i może się albo tu zakończyć albo powoli rozwijać dalej. Bez presji.
Co ja mam zrobić. Jak to rozegrać. Jestem osobą o skrajnie zaburzonej decyzyjności i męczę się nie mogą znaleźć w sobie odpowiedzi.