Cześć.
Poczytałem trochę ten dział forum (włos na głowie się jeży), ale nie znalazłem podobnej sytuacji.
Niecałe dwa miesiące temu zadzwoniła do mojej żony jej przyjaciółka z dzieciństwa, z którą miała sporadyczny kontakt w ostatnich latach, ale razem się wychowały, czy może u nas przenocować jeden/dwa dni. Widzieliśmy, że ma trudną sytuację w domu ale… to co zobaczyłem to przerosło moje najśmielsze wyobrażenia. Przyszła do nas kobieta pobita, wychudzona, wystraszona – przepraszam za słowa – wrak człowieka. Gdybym zobaczył ją na ulicy, pomyślałbym, ze narkomanka na ostrym głodzie.
Na policję i do szpitala zgodziła się pojechać dopiero po dwóch dniach namawiania. W ogóle to moja pierwsza reakcja była, żeby samemu stłuc gnoja. Naprawdę dramat. Nie widziałem jeszcze tak zniszczonej osoby. Żona nie chce za dużo mówić, ja też nie pytam, ale to były brutalne pobicia, jakieś okładanie kablami, przypalanie, zamykanie w garażu, głodzenie, gwałty … to wszystko się w głowie nie mieści. I to trwało latami. Była z nim w związku ponad 10 lat, to można sobie wyobrazić. Obecnie znajomy prawnik pomaga jej przygotować rozwód i jak mnie spotkał to powiedział tylko, że takiego dramatu dawno nie słyszał.
W każdym razie (na potrzeby postu będę pisał Ania o niej). Ania jest z nami do dzisiaj. Mamy dom i w piwnicy mieszkał kiedyś syn (sam sobie urządził jak miał 15 lat, nie że go na siłę tam trzymaliśmy), także przejęła jego pokój. Chodzi na spotkania, na jakieś terapie, do specjalistów itd. Mimo wszystko … do dzisiaj nie potrafi się uspokoić. Widzę, że się mnie boi. Mojej żonie powiedziała, że ona się boi, że ja zaraz wybuchnę, czy zaatakuje ją.
Opisze proste przykładowe sytuacje:
Zdarza mi się po meczu (gram w piłkę parę razy w tygodniu) zasnąć na kanapie. Ania boi się wejść do pokoju, bo ja mogę się obudzić i ją uderzyć, za to, że się obudziłem. Żona tłumaczy jej, że nic się nie stanie. Boi się cały czas.
Tydzień temu zbiła dwa talerze przy myciu. Tak się złożyło, że żona wracała później ode mnie do domu i jak przyjechałem z firmy to ze łzami w oczach, (ale to były łzy i roztrzęsienie, jakiego nigdy nie widziałem… jakby zabiła kogoś) przepraszała za te talerze. Że ona pieszo pójdzie je zaraz odkupić. O dwa talerze. Szczerze mówiąc nikt by się nie zorientował, ze zniknęły, albo myślelibyśmy, że córka (która jest młoda i jeszcze z nami mieszka) jak zwykle gdzieś je zachomikowała. Dopiero moja żona przez telefon ją uspokoiła.
I praktycznie na każdym kroku jest podobnie. Ja to rozumiem, ale nie wiem jak mogę temu zaradzić. Jak przestać wzbudzać w niej strach?
Staramy się z żoną uważać na to co mówimy, jak mówimy, jak się odnosimy do siebie, nie droczymy się, nie przezywamy (typu – „sklerozo, znowu nie schowałeś mleka do lodówki, łosiu jeden”).
Razem z żoną podjęliśmy decyzję, że Ania może zostać u nas tyle ile będzie potrzeba. Dopóki nie poczuje się na siłach stanąć na własne nogi. Ale przecież ona nie może się mnie bać, bo wtedy chyba nie za bardzo jej będzie lepiej, czy zacznie się przyzwyczajać?
Czy w ogóle to ma sens, czy lepiej, żeby trafiła do jakiegoś profesjonalnego ośrodka? Też nie chcemy zaszkodzić. Co prawda widzimy, że jest lepiej niż było na początku, ale nie mamy doświadczenia w takich sprawach. Może my powinniśmy się udać do jakiegoś specjalisty po poradę? Może razem z nią?
Naprawdę nie wiem co z tym fantem zrobić. A mi jest tak strasznie żal tej kobiety, tak chciałbym pomóc.