Czytałam kilka wpisów tutaj, mam nadzieję, że ktoś wysłucha moich wypocin. Specjalnie założyłam konto tutaj, bo odczuwam dużą potrzebę wyżalenia się.
Otóż za miesiąc kończę 20 lat. Od dobrych kilku lat czuję się samotna, bardzo samotna. Mieszkam w mieście średniej wielkości- tak około 35- 38 tys. mieszkańców, także nie wieś, ale nie Warszawa. Zawsze miałam sporo znajomych. Na przerwach było z kim pogadać, ja sama często z inicjatywą wychodziłam i np. w oczekiwaniu na lekcje pytałam:"Co tam słychać?" albo na jakiś inny bardziej konkretny temat. Nigdy nie byłam znienawidzona, nielubiana, nie mogę tego powiedzieć, ale też nigdy nie miałam takiego prawdziwego przyjaciela, któremu mogłabym zaufać w 100%. W gimnazjum miałam koleżankę/ przyjaciółkę, która była bardzo fałszywa, niby się ze mną trzymała, prawiła komplementy a za plecami obgadywała, ta sama "przyjaciółka"tak z dnia na dzień przestała się do mnie odzywać zraz po zakończeniu III klasy gimnazjum. W liceum przez I klasę miałam bardzo serdeczną koleżankę, lubiłam ją, była miła, ale zmieniła klasę (inny profil) a przez to oddaliłyśmy się od siebie. Właściwie to była taka paczka, ja, ta dziewczyna plus taki chłopak i inna dziewczyna i w 4 trzymaliśmy się razem, ale 2 z nas zmieniło profil, ten chłopak z naszej paczki zaczął chodzić z koleżanką z klasy i ta paczka się rozleciała, próbowałam to uratować, zainicjować jakiś wyjazd czy coś, ale nie bardzo wyszło. Od II klasy liceum nie miałam tak bardziej z kim trzymać, to znaczy miałam taką koleżankę, z którą często gadałam (koleżanka z klasy), ale nie do końca nadawałyśmy na tych samych falach (wiecie pewnie o co chodzi). No ale z ostatnio wymienioną koleżanką mam przynajmniej kontakt do dziś.
Także ja zawsze miałam bardzo dużo znajomych, ale bardziej potrzebuję tylko jednego lub kilku bliższych przyjaciół. Jak dla jednych normą jest wychodzenie z kimś co sobotę na miasto to ja się spotykałam z ludźmi w np. kinie tylko raz na czas (w ferie i jakieś przerwy tego typu).
To nie tak, że ja siedziałam zamknięta w 4 ścianach obrażona na świat, zawsze starałam się rozwijać: umiem mówić w 2 językach, gram w siatkę i kosza (w okresie szkolnym jeździłam na obozy/kolonie sportowo- integracyjno- rekreacyjne), ogólnie zawsze lubiłam przebywać wśród ludzi, zawsze byłam osobą lubiącą towarzystwo. Z różnych wakacji oraz właśnie kolonii znam sporą ilość osób, z którymi utrzymuję kontakt po dziś dzień, ale te osoby mieszkają zazwyczaj w różnych częściach kraju a wiecie jak to jest z przyjaźnią przez internet- jest jest a potem powoli spadnie, bo prócz internetu ludzie mają wokół siebie innych znajomych, teraz jak wyjechali na studia to chodzą po imprezach, poznają innych....ja rok temu nie dostałam się na studia, więc zapisałam się na jakieś studia zaoczne i jeździłam raz na jakiś czas a tak to uczyłam się w domu do matury. No i wtedy odczułam duże braki, bo w szkole to jeszcze się do kogoś zagadało a tak to z mojego liceum pisała ze mną jedna osoba (druga w porywach) a osoby poznane np. na wakacjach, z którymi piszę przez neta nie miały czasu, by odpisywać częściej niż raz na dzień lub dwa (no jak to na studiach).
Bardzo męczy mnie też brak chłopaka. Pewnie osoby dorosłe teraz parskną śmiechem, ale pomimo tych 20 lat nigdy nie byłam w żadnym związku, żadnego całowania, randek, nic i jest to frustrujące (wierzę jednak, że ktoś mnie zrozumie). 20 lat to młody wiek, ja wiem o tym i się zgadzam, dużo osób pisze "Znajdziesz jeszcze kogoś, młoda jesteś" tyle że z mojej perspektywy to wygląda trochę inaczej. No bo dużo osób ma swoje pierwsze drobne miłości już w liceum. Ja niestety nie trafiłam na "tego jedynego". Wierzę, że ktoś tam na mnie czeka (choć nie jest to powiedziane, bo sama znam wiele kawalerów i różne panny), tyle że zauważyłam niepokojący objaw czyli jakaś taka blokada wewnętrzna. Do współżycia byłam gotowa właściwie od 18-stki. Wtedy też spotkałam chłopaka idealnego dla siebie pod względem charakteru, gdyż charaktery mieliśmy identyczne, zainteresowania też, z wyglądu również mnie pociągał (nie szukam Adonisa, chłopak ma być atrakcyjny dla mnie, nie ma być modelem), na prawdę wtedy poczułam coś więcej niż zwykłe zauroczenie. No ale niestety miał dziewczynę rok czy pół roku zanim się poznaliśmy i są chyba razem do dziś. To znaczy cieszę się, że są szczęśliwi, no ale jest mi trochę przykro a ja nie należę do tych wrednych osób, które wchodzą z butami w czyiś związek. Do tego chłopaka czułam coś niezwykłego- do dziś jak widzę na ulicy kogoś podobnego z wyglądu to automatem się obracam i spoglądam na nią, bo przypomina mi JEGO (choć prawie o nim zapomniałam, nie rozmyślam o nim na co dzień, byłoby to zbyt bolesne).
No i miałam kilka w życiu nieudanych zauroczeń i to zakochanie, to frustrujące, jak jesteś zakochana/y, ktoś uczucia nie odwzajemnia i nie masz nawet osoby, która by cię pocieszyła. To znaczy masz, ale nie taką prawdziwą. I teraz widzę taką powoli opadającą blokadę, bo nie będąc nigdy na nawet jednej randce nie wiem "z czym to się je", dziewczyny uczą się flirtowania i kokietowania właśnie w liceum a ja niestety tego nie potrafię (zawsze byłam otwarta i waliłam prosto z mostu, nie miałam tej aury tajemniczości przez co zrażałam chyba chłopaków), nie miałam nawet z kim, po prostu nie trafił się w okolicy żaden książę.....to znaczy był w okolicy taki jeden, podobał mi się, jego rodzice mnie bardzo lubili (i chcieli nawet swatać), ale on nie chciał, chyba nawet mnie nie lubił, teraz się wyprowadził i dawno go nie widziałam.
Kiedy moi rówieśnicy chodzili na randki i spotkania między sobą, to ja siedziałam na różnych forach internetowych. Właściwie mogę powiedzieć, że internet ocalił moją psychikę, bo od 2 klasy gimnazjum udzielałam się na różnych forach, miałam choć minimalny kontakt z ludźmi, przez co nie czułam się tak źle. Wiadomo, to nie to samo co wyjście ze znajomymi, ale od wielu lat odpalam sobie jakiś film czy serial na laptopie i to jest taka moja rola integracji, to bardzo mi pomaga oraz różne fora internetowe.
Tyle że czasem mam kryzys, mam dzień, gdzie chciałabym się tak mocno do kogoś przytulić a nie ma do kogo, nie ma nawet do kogo zadzwonić. Zastanawiam się, czy coś jest ze mną nie tak, bo jak można mieć 20 lat, nie mieć faceta i przyjaciół, być wyrzutkiem pomimo bycia duszą towarzystwa....coś mi tu nie gra. Choć z drugiej strony nie jestem nielubiana, ludzie, których poznawałam np. na wakacjach przyjeżdżają do mnie, ja do nich, tyle że jest to raz na czas. Na wakacje wyjeżdżam z grupką znajomych za granicę, niby fajnie, ale to tylko tydzień będzie a potem zaś będziemy ze sobą pisać raz na kilka dni. Mam takich znajomych, którzy odpisują mi raz lub dwa razy w tygodniu, ale jak proponuję spotkanie, to bez problemu, nie rozumiem tego.
Boję się, że jak wyprowadzę się z domu na studia, to pomimo dużego miasta, dużego wyboru ludzi na co dzień nie znajdę przyjaciół (tylko znajomych takich jak teraz) oraz cały czas będę sama jako singielka. Nie chcę mieć faceta dla szpanu, bo to nie gimnazjum, zaczynają mi się poważne problemy życia dorosłego i chciałabym, by ktoś mnie pocieszył, ja również chciałabym móc kogoś wspierać w trudnych chwilach......
Ostatnio było wesele mojej kuzynki. Poszli na nie moi rodzice a ja nie, bo dostałam zaproszenie z osobą towarzyszącą. Pomyślicie, że głupio zrobiłam, ale zawsze jak idę sama na taką imprezę, to potem siedzę przy stole i się nudzę, bo nie ma chłopaka do tańczenia, większość ludzi sparowanych, a ja siedzę i przez większość czasu robię dobrą minę do złej gry. Już na studniówkę zabrałam syna znajomych rodziców, sam miał studniówkę rok wcześniej, więc wiedział co i jak (choć nie w tej szkole), no ale jednak nie był mój mój, tylko wypożyczony, przez co obok nas siedzieli i się przytulali, albo chłopak obejmował ręką dziewczynę a my siedzieliśmy tylko obok siebie i tańczyliśmy, pod koniec imprezy było już całkowicie sztywno, bo chciałam z nim pogadać, a on tylko odpowiadał krótko, sam przestał prowadzić rozmowę i stwierdziłam, że już nigdy nikogo na siłę, pomimo że to i tak był bardzo porządny chłopak.
Trochę to zaczyna boleć, bo o ile w liceum dało się to wytrzymać, to ta fizyczna samotność robi się już nie do zniesienia. A najgorsze jest to, że ja nie jestem osobą zamkniętą w sobie, z kompleksami jak wieżowiec, zawsze rozwijałam pasje, bardzo lubiłam się uczyć, lubiłam przebywać wśród ludzi.....tyle że od wielu wielu lat robię monotonnie to samo praktycznie od gimnazjum: cały czas tylko książki w tygodniu i w weekendy treningi siatki lub kosza (amatorsko, dla przyjemności), ewentualnie w niedziele czasem wyszło się na jakiś spacer z rodzicami czy coś i po prostu wpadłam w rutynę, która mnie już nudzi, a jak pomyślę sobie, że na studiach będzie jeszcze więcej nauki, wyprowadzę się od rodziców (którzy są teraz dla mnie ogromnym wsparciem) a nie znajdę chłopaka i przyjaciół to załamię się kompletnie i będę musiała iść na jakieś psychoterapie, czego wolałabym uniknąć, bo nie bardzo lubię psychologów, miałam do czynienia z kilkoma, wiem, że w dużych miastach wybór większy, no ale szukać sobie przyjaciela za pieniądze (bo terapia kosztuje) to jeszcze gorzej dla mnie niż być samemu.
A teraz brawa dla tych, co dotrwali do końca tej powieści.
Przepraszam, jeśli wyszło chaotycznie.
Może ma ktoś lub miał podobne problemy? Tylko proszę się nie naśmiewać, bo dla mnie samotność staje się ciężka....
Co o tym myślicie?