Cześć dziewczęta.
Na wstępie napiszę, że jestem mamą chłopczyka, który ma rok i kilka miesięcy. Synek jest słodki, choć od czasu do czasu coś przychoruje, bądź zachowuje się dziwnie.. jak to dzieci.
Szczerze mówiąc nie spodziewałam się dziecka w moim wieku. Byłam na studiach, nie plasowałam się jakoś wysoko w rankingu - ot, jak chciałam się uczyć, to miałam piątki, a jak nie, to trójki. Poznałam faceta też na studiach, on - najlepszy student, same piątki, nienaganna opinia, wykładowcy go wręcz kochają. A tu.. bach!
No cóż, takich przypadków są zapewne miliony, jak nie setki milionów.
W każdym razie nie byłam jakoś przerażona wizją obrócenia mojego życia o 180 stopni. Bobo się pojawi, wychowam go tak jak chcę i chciałam (w końcu zawsze chciałam mieć synka. No i go miałam - trochę za wcześnie), będę samodzielna.
Otóż nie.
Wtrącając dość ważną kwestię napomnę o tym, że kiedy miałam lat 16 zmarła moja mama. Bardzo mocno wstrząsnęło to moim światem, same możecie się domyślić co to znaczy stracić kogoś bardzo bliskiego. Nagle straciłam mamę, przyjaciółkę - powierniczkę moich tajemnic, koleżankę i doradczynię. Po prostu mamę. Kobietę, która tak naprawdę nie nauczyła mnie niczego. Nie musiałam sprzątać, nie musiałam gotować (bo sama nie potrafiła), tak naprawdę traktowała mnie też jak przyjaciółkę. Rok wcześniej powiedziała mi, że byłam wpadką (mam starszego brata) i prawie mnie poroniła, bo mnie nie chciała. Ale jakoś to przeżyłam.
Ale nawet mimo tego mi jej brakowało. Jej uśmiechu, tego, że miała fajny charakter mimo kilku dużych wad. Ciągle się uśmiechała i była słodziutko-głupiutka na swój sposób.
Z tego co pamiętam, to po jej śmierci nie chodziłam dwa miesiące do szkoły. Nic nie robiłam, tylko siedziałam przy komputerze od rana do wieczora. Czasami spałam, czasami nie.
Wróciwszy do liceum słyszałam tylko "dobrze wyglądasz, widać, że sobie z tym poradziłaś". Mi też się tak wydawało! Wszystko było w porządku, oprócz tego, że nie wiedziałam jak ulokować swoje uczucia, zostałam prawie zgwałcona, byłam otępiała i robiłam rzeczy, które do głowy nie wpadłyby mi w normalnej sytuacji.
Jednak mi wydawało się, że wszystko było okej.
Poszłam jeden raz do psycholog, która była w dodatku byłą przyjaciółką mojej mamy. Byłam tam raz. Psycholog powiedziała, że powinnam lżej się malować. Tak wyglądała wizyta, w skrócie.
Potem nie byłam ani razu. Chodziłam do licealnej pedagog - "Jak się czujesz Akaya? Dobrze. A uczysz się? Okej". W sumie w czym ona mogła mi pomóc? Wspierali mnie, to prawda. Nauczyciele z litości przepuścili mnie z pierwszej klasy do drugiej (średnia 2,3), potem było trochę lepiej. Bardzo dobrze wspominam wychowawcę klasy. Nie wtrącał się, czasami pytał czy jest okej.
W domu niczego ode mnie nie wymagano. Na dobrą sprawę mogłam nie chodzić do szkoły (wracając - po tych dwóch miesiącach po jej smierci ktoś w domu powidział "powinnaś pójść do szkoły". No to poszłam. Nie dlatego, że musiałam. Chciałam coś ze sobą zrobić). Nie musiałam sprzątać, gotować, dosłownie nic.
Z roku na rok uczyłam się tylko tak, aby zdać. Czasami wpadały lepsze oceny, ale sama nie wiedziałam czego chcę. Nikt mi nie mówił "może pójdziesz do pracy? Pomogłabyś nam trochę". A nie, raz ktoś mi powiedział, żebym poszła na grzyby. Już więcej tam nie poszłam.
Po maturze, zdanej na średnim poziomie (w ogóle się do niej nie uczyłam, a zdawałam dodatkowy jeden przedmiot - i tylko dlatego, że nauczycielka o to poprosiła. I tak dostałam zawrotne 40%. Kiedy jej to powiedziałam zdzieliła mnie kijem. Naprawdę. Alei tak mnie lubiła) zapisałam się do szkoły policealnej. Dlaczego nie na studia, albo do pracy? Zapomniałam o terminach, więc poszłam po prostu do jakiegoś punktu zaczepienia. Nie chciało mi się uczyć ale i tak dobrze mi szło. Jednak zrezygnowałam. Sama nie wiem dlaczego.
Potem poszłam na studia i reszta historii przedstawia się tak, że podobało mi się, ale cóż, miłość nie wybiera i dzięki tej miłości mam syna.
Jeżeli nie czytałaś tego, co jest napisane wyżej, to tutaj mały skrót
Do sedna. Moja mama była taka sama. Poszła na studia, zaraz potem z nich zrezygnowała. Nie pracowała, nic nie robiła, nic nie potrafiła. Pobrali się z moim tatą, mieszkaliśmy w domu z dziadkami całe nasze życie, najpierw chciany brat, później niechciana ja. Jakoś potem, po 10 latach mojego życia mama zaczęła pracować i zarabiała nawet dobre pieniądze, głównie ze względu na swoją charyzmę.
Jednak zawsze od swoich dzieci wolała znajomych, przyjaciół. Wychowywali nas dziadkowie.
Jaka ja jestem? Nierozgarnięta, nieporadna. Coś tam ugotuję, sprzątnę. Ale nie raz mój syn znalazł się w groźnej życiowej sytuacji, bo jak to mówi mój luby źle postrzegam zagrożenie. Jestem mentalnie dzieckiem. A porównując siebie do matki jestem prawie taka sama. Może trochę inteligentniejsza, ale za to słabsza z charakteru. Nie miałam mamy w najgorszym dla dziewczyny okresie - adolescencji. Czasami widzę jak teściowa patrzy na mnie, kiedy czegoś nie zrobię, albo zapomnę coś zrobić.
Miałam niedawno także scysję z moim lubym. Powiedział, że jestem strasznie roztrzepana i nieporadna, ale mam wspaniały charakter i jestem ładna, dlatego mnie kocha.
(brzmi źle, ale trochę to uściśliłam).
Dobrze, długo było, jak któraś dotrwała, dziękuję.
Mam pytanie odnośnie, cóż. Jak wziąć się w garść? Jak przestać być dzieckiem?
Nie chcę skrzywdzić syna ale widzę, że jestem nierozważna. Po prostu nie dostrzegam pewnych rzeczy, a chciałabym to robić. Moja teściowa to królowa gospodyń domowych. Świetnie gotuje, sprząta, zawsze jest czyściutko, miła, serdeczna, ciepła. A ja? W zesżłym tygodniu zbiłam 3 szklanki i słoik szklany.
To właśnie jestem ja. Taka potłuczona szklanka sprzed 15 lat.