Witam,
Mam 20 lat, nerwicę, depresję i zmarnowane życie. W nerwice wpędzili mnie rodzice już jako dziecko. Ojciec był (i nadal jest, tylko już nie aż w takim stopniu) alkoholikiem, który nie szanował rodziny. Wyzywał oraz bił mnie i matkę. Wyzwiska w stronę matki padały codziennie, naprawdę nie pamiętam dnia, aby chociaż raz matki nie zwyzywał. Mnie wyzywał od zer, debili, nieudaczników, głupków oraz baranów itd. Różnica wieku miedzy mną a moimi rodzicami wynosi 40 lat, dodam że jestem najmłodszy. Mam jeszcze rodzeństwo starsze o 17 lat. Matka nie była lepsza. Biła mnie, jak coś źle zrobiłem. Czasami wydaje mi się, że wyżywała się na mnie za przykrości od ojca. Była i wciąż jest nadopiekuńcza. Zawsze byłem bardziej wrażliwy od innych, nieśmiały, miałem problemy w kontaktach z dziewczynami, uważałem się za gorszego od innych, nic nie wartą osobę. Wszystko zbyt przeżywałem, brałem do siebie. Jak się wstydziłem, albo nie robiłem czegoś jak inne dzieci to mówiła, że jestem inny, dziwny. Musiałem zawsze najwcześniej wracać do domu (bo jak jest ciemno to mogą mnie porwać, a mieszkam w małej miejscowości, gdzie większość się zna). W wieku 12-15 lat nie mogłem chodzić do pizzerii, ponieważ tam piją alkohol, ale prawda jest też taka, że wstydziłem się tam chodzić, nawet nad wodę wstydziłem się jeździć, chyba że nikogo wtedy nie było (miałem wysypane plecy w trądziku i wrażenie że wszyscy się ze mnie śmieją). Były też sytuacje, w których mnie śledziła, jak wychodziłem, przez co straciłem paru znajomych, z którymi się spotykałem. Większość życia spędziłem sam, ponieważ matka była do 18 w pracy, a ojciec, który jest na rencie, siedział sam w pokoju albo go nie było. Rodzeństwo wtedy było na studiach z większym mieście. Można powiedzieć, że bałem się ludzi, nie potrafiłem im zaufać. Bałem się dotyku, przytulania (choć mama i rodzeństwo często mnie przytulali, nie lubiłem tego). Nie lubiłem jeść po nikim, po prostu miałem obrzydzenie do nagryzionego pożywienia, nawet po rodzinie. Jak poszedłem do gimnazjum, zostałem kozłem ofiarnym, wyśmiewanym, bitym, poniżanym. Nienawidziłem przemocy i nie potrafiłem się postawić, choć ludzie potrafili mnie traktować także normalnie, to uraz i tak został. Spotykałem się z opiniami, że jestem głupi, wolno myślący, nieogarnięty (i to od osób, które mnie nie niszczyły), może faktycznie jestem jakiś inny. Często idąc korytarzem jak się patrzyłem na ludzi to same oczy zaczynały mi łzawić.
W szkole średniej było podobnie, lecz z wiekiem znajomi się trochę zmienili, w 3 klasie technikum. Była też pewna dziewczyna co mnie podrywała przed całą klasą, a ja robiłem się czerwony i to był powód do śmiechu dla całej klasy. Jak coś powiedziałem i byłem z tego zadowolony, to też mówili: jaki zadowolony i kolejny powód do śmiechu dla klasy (nikt inny tak nie miał). W technikum spotkało mnie jeszcze kolejne nieszczęście, przez które popadłem w depresję. Mianowicie wyskoczyły mi widoczne guzy na głowie i wypadały mi włosy w tych miejscach (dalej to mam). Wtedy kompletnie znienawidziłem siebie. Zacząłem się spóźniać na lekcję, żeby mijać jak najmniej osób na korytarzu. Często siedziałem niewygodnie, aby tylko te dziury we włosach zasłonić ręką. Dermatolog naznaczył mi izotrotenoine, która wywołuje stany depresyjne, przez co tylko się powiększała. Paliłem marihuanę (jak wychodziłem z kumplami, choć nie zawsze), ale najbardziej lubiłem ją palić w domu po kryjomu, gdyż pozwalała mi zapomnieć o sobie, taka odskocznia od nudnego życia. Zacząłem chodzić na siłownię do kolegi, lecz musiałem przestać, bo matka uważała że nie ćwiczę, tylko siedzę lub chodzę się naćpać (to nie prawda, może 3 razy na 3 miesiące zdarzyło mi się tam zapalić, ale po treningu i zawsze ćwiczyłem). Jestem chudy, pod koniec gimnazjum i na początku technikum zacząłem się nie dożywiać i matka mówiła, że nic po mnie nie widać, jakbym nie chodził na siłownię, choć rodzeństwo było innego zdania. Nigdy nie pisałem z dziewczyną (bałem się pierwszy zacząć kontakt, nie wiedziałem co mówić podczas rozmowy twarzą w twarz, głos mi się łamał), nie byłem zapraszany na imprezy, domówki, ogniska. Znajomych mam jedynie w szkole, nikt ze mną nie utrzymywał kontaktów, ja też tego nie robiłem, oprócz tych 2ch kumpli do których wychodziłem ćpać (znam ich od dziecka i nie chciałem stracić wszystkich). Nawet miałem strach przed założeniem głupiego facebooka (przełamałem się dopiero kilka miesięcy temu). W październiku coś we mnie pękło, chodzę często przybity (myślę że znajomi z klasy wiedzą że coś jest ze mną nie tak). Cały czas czas mi drżą mięśnie ciała (raz mnie, raz bardziej) najgorsze, że znajomi to widzą, a tego nie potrafię opanować. Nie mam ochoty na nic, mój dzień wygląda tak dom-szkoła, dom-szkoła (i to od bardzo dawna) i czasami wyjdę do tych 2 kumpli na piwo czy pogadać. Na domiar złego się zakochałem w koleżance z klasy (innej niż ta co wcześniej opisywałem), gadałem z nią, na papierosa wychodziliśmy, a nawet nie chciała ze mną raz zatańczyć na studniówce (smutno mi się zrobiło), to uczucie tylko mnie dobija. Nienawidzę siebie za wygląd oraz osobowość, żałuję że żyje, ale zabić się na razie też nie nie mogę. Da się z tego wyjść? Najgorsze że nawet nie mam ochoty sobie pomóc. Straciłem 20 lat życia, zero bardziej wartościowych wspomnień i nie potrafię sobie tego wybaczyć.
Tekst może być chaotyczny, 2gi raz go piszę, bo wcześniej przez przypadek usunąłem, a już zmęczony jestem tym pisaniem przez ponad 3h, więc wybaczcie.