Cześć
Pora na moją historię.
Byłam z facetem 5 lat. Byliśmy zaręczeni. Wspólne auto i inne rzeczy.
W tamtym tygodniu coś nagle się zepsuło. Od ubiegłej środy - zero kontaktu z jego strony (Nie mieszkaliśmy ze sobą w 100%). No to w piątek myślę sobie, a przyjadę po pracy do niego, zrobię dobrą kolację, deser i będzie niespodzianka (tego dnia pracował do 22). He, jakie to było dziwne, jak wrócił z pracy i nie był zadowolony, że mnie widzi i stwierdził, że "nie pasujemy do siebie" i inne tego typu teksty. Byłam w ciężkim szoku, przeogromnym, więc za dużo z nim nie rozmawiałam na ten temat. Szok odebrał mi mowę. Pamiętam, że zdobyłam się na "Proszę, przemyśl to jeszcze". No nic, odwiózł mnie do domu. Cała reszta piątku i sobota to leżenie w łóżku, płacz, palenie fajki za fajką (gdzie ja prawie w ogóle nie palę). Trzymałam się twardo, nie zadzwoniłam. W niedzielę dostałam od niego wiadomość "Napisz mi proszę jak opłacać rachunki". Tu to mnie szlag trafił. Po 2h zadzwoniłam, mówiąc normalnym głosem, że z takimi sprawami mógłby chociaż zadzwonić, wypadałoby. I dodałam od siebie, że byłam podczas tamtej piątkowej rozmowy w szoku i za dużo nie powiedziałam, ale chciałabym z nim ogólnie porozmawiać o tym wszystkim. Parę rzeczy chciałabym od siebie powiedzieć. On na to, że nie wie, jak z czasem, bo cały tydzień będzie pracował cały dzień (Coś takiego mówił podczas zerwania, że "będę pracować po 12h i lepiej, żeby nie być samotnym"). Powiedziałam okej, jak będziesz miał czas to masz dać znać.
Mamy środę i jest cisza z jego strony. Trochę mnie to wkurza, bo mamy wiele wspólnych rzeczy, które należałoby wyjaśnić, co kto zabiera itd. Czuję się, jakbym przechodziła rozwód Nawet nie ze względu na to, że ja chciałam z nim parę spraw wyjaśnić, wytłumaczyć sobie tak po prostu, tylko ze względu na te wspólne rzeczy, które trzeba rozliczyć. Może serio pracuje na dwie zmiany, ale sądzę, że to sprawa na tyle poważna, że można sobie odpuścić te nadgodziny.
W sumie takiego powodu sztywnego (jak np. zdrada) nie było (chyba, że o tym nie wiem). Wygląda na to, że po prostu nie chce mu się starać i walczyć o ten związek. Trudno się mówi. Wiecie co? Mi jest go żal. Nie ma rodziny. W zasadzie to nie ma swoich znajomych (nie chciał się z nikim spotykać, żeby nie było, że ja mu nie pozwalałam - ja normalnie chodziłam na spotkania z koleżankami). Tylko ze mną go coś łączyło.
Co ja zrobiłam żeby poczuć się lepiej:
Wymówiłam w myślach to co ja złego zrobiłam w tym związku.
Przefarbowałam włosy!
Kupiłam nową kieckę
Piszę, żeby wyrzucić z siebie wszystko. Może ktoś czuje podobnie i ma ochotę pogadać? Tak o po prostu? W ramach takiej jakby "terapii"?.
I najważniejsze:
Jak przetrwać nagłe rozstanie?!