Problem, z którym się do Was zwracam, jest dość delikatny...
Jest pewne małżeństwo, z którym się przyjaźnię od jakichś 4 lat. Niedawno się hajtnęli i poszli na swoje. Przykro mi to pisać, ale nie wiedziałam, że tacy z nich syfiarze... Wszystko w ich kawalerce lepi się od brudu. Mam wrażenie, że podłogi nieraz tygodniami nie widzą miotły i mopa; poduszki, obrus są zawsze zabrudzone; naczynia sprawiają wrażenie niedomytych - może dlatego, że przejeżdżają je głównie mokrą ściereczką przeznaczoną do kurzy (!); łazienka też jest zaniedbana.
Doszło z mojej strony niestety do takich absurdów, że noszę do nich zawsze swoje kapcie, w łazience staram się niczego nie dotykać, piję z najczystszego miejsca na szklance, etc. Koleżanka ostatnio zachorowała, więc pod tym pretekstem przejechałam jej mieszkanie mopem i porządnie umyłam naczynia.
Bardzo ich lubię, często mnie do siebie zapraszają, ale ich stosunek do czystości odrzuca mnie. Zastanawiam się, czy jest jakiś sposób, by dać im subtelnie do zrozumienia, że niezdrowo jest żyć w takich warunkach i czuję się niekomfortowo?
Piłybyście z brudnej szklanki, załatwiały w brudnej toalecie albo jadły z brudnego stołu, by nie urazić przyjaciół albo uniknąć niezręcznej sytuacji?
Nie chcę, żeby ktoś mnie zrozumiał opacznie. Nie jestem żadną pedantką, ale nigdy nie doprowadzałam mieszkania do takiego, permanentnego wręcz, zaniedbania. Godziny ich pracy są elastyczne, oboje pracują na miejscu, więc dobrą połowę dnia spędzają w domu.