Jestem młodą osobą, kobietą, studiuję, wiem też, że jestem dość atrakcyjna, co w zasadzie jeszcze bardziej pogłębia moje problemy.
Panicznie boję się ludzi. Moje życie ogranicza się do obowiązków, do studiów, wśród "swoich" czuję się bezpiecznie, bo wiem, że nikt mi krzywdy nie zrobi, natomiast kiedy tylko wychodzę na ulicę zaczyna się dramat. Przed każdą KONIECZNOŚCIĄ wyjścia gdziekolwiek toczę swoją małą, prywatną wojnę w głowie.
Mam złe doświadczenia z mężczyznami. Nikt mi nigdy nie zrobił krzywdy fizycznej, ale często zdarzało się, że słyszałam różne komentarze na swój temat, chociażby na ulicy, zarówno te miłe, jak i bardziej wulgarne na temat mojego wyglądu. Dopatruję się dwuznaczności w każdym spojrzeniu, w każdym geście, w każdym słowie, mam wrażenie, że każdy chce podświadomie mnie albo wykorzystać, albo zrobić krzywdę, albo zgnoić. Jak już gdzieś wychodzę zakładam kaptur na głowę tak, by nikt mnie nie rozpoznał, by być niewidoczną. To nie ma nic wspólnego z kompleksami. Jak już wspomniałam - wiem, że jestem atrakcyjna, co brzmi pysznie, ale nie chodzi mi o "obnoszenie się" tym, po prostu staram się nakreślić sytuację. Wszelakie komentarze tylko mnie demotywują i tak, jak kiedyś malowałam się i ładnie ubierałam chętnie, tak teraz mam wrażenie, że robię wszystko, by wyglądać jak najsłabiej, by się tylko nie wyróżniać.
Wiem, że sama się odizolowałam, na własne życzenie. Byłam wielokrotnie zapraszana, czy to jakieś imprezy, mniejsze, większe, albo zwykłe spotkania twarzą w twarz. Często się wykręcałam w ostatniej chwili, tak samo, jak i często wiedziałam, tylko otrzymując taką propozycję, że NA PEWNO nie pójdę. Ostatni raz, kiedy wyszłam z domu, był przed świętami, kiedy MUSIAŁAM iść na zajęcia. Kiedy mam wolne śpię po 12 godzin, a i tak jestem zmęczona. Przez to wszystko również niezbyt dobrze idzie mi na studiach, kiedyś byłam najlepszą osobą na roku, teraz realizuję tylko kilka zajęć, a i tak mam problemy z zaliczeniem, gdzie kiedyś to wszystko było dla mnie czymś banalnym i łatwym do przyswojenia.
Jedyne osoby, którym ufam, to moja rodzina i mój jeden, jedyny przyjaciel, wiem, że nigdy mnie nie skrzywdzą i mogę na nich zawsze polegać, ale odnoszę wrażenie, że nawet tutaj zawalam sprawę, bo ostatnimi czasy wydaje mi się, że jest między nami jakaś ściana, której nie da się zburzyć.
Od sześciu miesięcy chodzę na terapię. To, co wyżej opisuję, nie jest czynnikiem, który mnie do tego zmotywował, a problemy z jedzeniem, nigdy nie stwierdzę głośno, że chorowałam na anoreksję, bo tak tego nie widzę, ale odmawiałam jedzenia przez długi czas, przez co drastycznie schudłam, z biegiem czasu przybrało to taką postać, że epizodycznie objadam się i wymiotuję. Tak jest po dzień dzisiejszy, acz znacznie rzadziej, niż przed terapią.
W sobotę jest Sylwester, dostałam zaproszenie od znajomych, DOBRYCH znajomych, których bardzo lubię, a mimo to nie mam ani sił, ani chęci do tego, by tam się wybrać już dzisiaj, parę dni przed. Na samą myśl, że muszę wyjść z domu, aż chce mi się wyć. Prawda jest taka, że jedyne miejsce, w którym czuję się bezpiecznie, to mój pokój, nawet nie dom, a pokój, ale wiem, że całego życia tu nie spędzę.
Wiem, że problem jest we mnie, ale jest mi piekielnie ciężko zmienić swój tok myślenia i wyjść spoza komfortowej dla mnie strefy. To okropne, bo ja się wykańczam, a i przy okazji wszystkich dookoła, bo moja własna rodzina zaczyna się niepokoić tym, dlaczego tyle czasu spędzam sama ze sobą, w czterech ścianach. A ja po prostu panicznie boję się ludzi, ba, ja chyba nawet z biegiem czasu zaczęłam ich nienawidzieć ...