Witam wszystkich,
Jestem facetem, mam 29 lat. Sprawa jest niby prosta: kobieta zostawiła mnie po 6 latach związku. Nie lubię się za bardzo uzewnętrzniać, ale chciałbym poznać opinię ludzi niezwiązanych w żaden sposób emocjonalnie z całą sprawą. Zacznę oczywiście od początku.
Poznaliśmy się na studiach, ona była trzy lata starsza ode mnie, o czym początkowo nie wiedziałem. To była klasyczna miłość od pierwszego wejrzenia, byliśmy razem praktycznie od drugiego spotkania. Ona była świeżo po rozstaniu z gościem którego notabene też zostawiła. To było mocne uderzenie - kochaliśmy się jak szaleni, było baaardzo dużo dobrego seksu, wspólnych imprez, wyjechaliśmy na narty. Wszystko szło jak po maśle (ale jak to mówią - easy come, easy go). Nie nudziliśmy się razem ani przez chwilę, pomimo tego, że byliśmy swoimi przeciwieństwami pod niemal każdym względem: mieliśmy inne światopoglądy, religię, usposobienia. Ona była znacznie bardziej towarzyska ode mnie - ja również uważam się za towarzyską osobę, ale byłem zawsze trochę bardziej wycofany. Te różnice pomiędzy nami nie przeszkadzały - wręcz przeciwnie, strasznie nas to w sobie pociągało. Dużo o tym rozmawialiśmy, ale stwierdziliśmy, że skoro się kochamy, to nie będzie nam to przeszkadzać również na dłuższą metę.
Potem przyszła klasyczna proza życia. Po pół roku pojawił się pierwszy zgrzyt: ona ewidentnie chciała ślubu i dzieci, ja nie za bardzo. To znaczy chciałem (i nadal chcę) założyć rodzinę, ale czułem, że nie jestem gotowy. Obydwoje studiowaliśmy dość trudne kierunki, byliśmy w znacznej mierze zależni finansowo od rodziców. Teraz widzę jednak, że był to błąd. Później staraliśmy się nawet o dziecko, ale nic z tego nie wyszło. Przyjęliśmy nieco inny model związku. Zamieszkaliśmy razem dopiero po dwóch latach. Dalej robiliśmy wiele rzeczy razem i bardzo się kochaliśmy, ale wszystko zaczęło się psuć kiedy straciłem pracę. Ona była cały czas ze mną i mnie wspierała. U mnie natomiast pojawiły się symptomy depresji i frustracji. Moja huśtawka nastrojów doprowadzała ją do fatalnego stanu. Jakoś jednak przezwyciężyliśmy ten kryzys, znalazłem pracę i byliśmy dalej razem. Coś jednak wygasło.
W naszym związku nadal było dużo miłości i jeżeli chodzi o łóżko, to było wciąż tak samo jak w pierwszych miesiącach naszego bycia razem. Zaczęliśmy się jednak w jakiś sposób od siebie oddalać, chociaż było to wbrew naszej woli. Z perspektywy czasu widzę, że to ja za mało się starałem, i nie byłem przy niej w wielu kryzysowych sytuacjach. Zawiodłem ją więcej razy niż ona mnie (musiałem np. wyjechać kiedy umarł jej ojciec - nie mogła mi tego zapomnieć, a ja bardzo żałowałem później tego błędu).
Ten rok był krytyczny. Praca i rutyna dnia codziennego sprawiła, że przestałem dostrzegać to jak się od siebie oddalamy. Mieliśmy grupę wspólnych znajomych, z którą robiliśmy wspólnie wiele rzeczy. Teraz zaczęły się masowo pojawiać inne osoby. Przestałem nadążać za swoją kobietą, przestałem nadążać za tymi nowymi ludźmi, z którymi zaczęła chyba spędzać więcej czasu niż ze mną. Stara paczka poszła trochę w odstawkę. Doszło jej wiele nowych zajęć, pojawiła się moja zazdrość. Znowu przegapiłem moment żeby się jej oświadczyć (cholerny syndrom Piotrusia Pana, z którym próbuję jednak walczyć). Na miesiąc przed rozstaniem, gdy czułem, że coś jest mocno nie tak, próbowałem z nią rozmawiać. Nie odniosłem jednak wrażenia, że wszystko się rozpadnie, wiedziałem, że zasługuję na żółtą kartkę, ale na pewno nie na czerwoną. Przyznaję - nie byłem święty, wychodziłem często na miasto z kumplami bez niej, wracałem nieco podchmielony. Nigdy jednak jej nie zdradziłem. Nigdy nie było też o to awantur czy kłótni. Potem, przy rozstaniu, wyrzuciła mi właśnie brak kłótni - przestaliśmy się kłócić, co miało świadczyć o tym, że nic już do niej nie czuję. A ja cały czas bardzo ją kochałem, i pomimo błędów, które popełniałem chciałem z nią być.
Moment największego kryzysu przyszedł pół roku temu. Musiałem wyjechać na kilka miesięcy na ćwiczenia wojskowe (jestem rezerwistą). Moja dziewczyna wiedziała o tym od dawna, wszystko było, że tak powiem "dogadane". Każdą przepustkę miałem spędzać razem z nią. Byłem już na 100% zdecydowany, żeby oświadczyć się jej właśnie wtedy. Na kilka dni przed moim wyjazdem oświadczyła mi, że to koniec, że musi odejść. Zatkało mnie, przez pierwsze kilka godzin w ogóle do mnie nie dotarło co się dzieje. Byłem na nią początkowo wściekły, że robi to w takim momencie. Powstrzymywałem jednak te emocje. Potem było dużo płaczu z obu stron i dłuuugie rozmowy, które nie przyniosły żadnego rezultatu. Ona wyrzuciła mi, że przestałem o nią dbać, przestałem się starać i wykazywać inicjatywę. Muszę przyznać, że miała rację. Poczułem potężne wyrzuty sumienia, bo nie było to przeze mnie zamierzone. Straciłem po prostu kontrolę nad tym co działo się w związku. Powiedziała mi, że bardzo boli ją to rozstanie, bo nadal mnie kocha, ale nie jest już szczęśliwa ze mną. Próbowałem ratować sytuację, ale miałem mało czasu. Jestem pewien, że gdyby dała nam szansę, wykazałbym się inicjatywą i walczył bym o nią. Podejmowałem jakieś desperackie próby, kupiłem bukiet róż, przygotowałem kolację. Ale sygnał z jej strony był jednoznaczny - to koniec. W pewnym momencie zamknęła się na rozmowę ze mną. Zapewniła mnie, że nie ma nikogo innego - wiem, że była to prawda, prawdopodobnie do dziś nikogo nie ma. Zawsze byliśmy ze sobą raczej szczerzy. Źle odbierałem jej sygnały przez kilka ostatnich miesięcy - myślałem, że to kryzys taki jak inne, które przechodziliśmy. To był jednak koniec. Zmylił mnie może również fakt, iż do końca uprawialiśmy dużo seksu, i było to inicjowane głównie z jej strony.
Następne miesiące to była dla mnie udręka. Spotkałem się z nią kilka razy na przepustkach, popadłem w totalną depresję w bardzo trudnym momencie. Przed nią udawałem jednak, że wszystko jest w miarę ok. Starałem się przejść na przyjacielską stopę - zachowaliśmy do siebie szacunek, nie obrażaliśmy nawzajem. Nie wyobrażałem sobie jak tak ważna osoba może zniknąć z mojego życia po 6 latach. Ona też powiedziała, że chce żebym został w jej życiu. Nie chciała mnie jednak z powrotem. Stwierdziła, że jest już za stara na zakładanie rodziny, że ja muszę znaleźć młodszą, że przegapiłem swój moment żeby zostać jej mężem itp. Były to bardzo bolesne rozmowy. Dopiero teraz po 6 miesiącach dochodzę w miarę do siebie (z rozstaniem zbiegło się wiele innych przykrych i stresujących sytuacji), i nabieram dystansu do tego wszystkiego. Nadal bardzo ją kocham, ale muszę się chyba pogodzić z tym, ze ona mnie nie chce i pozwolić jej ostatecznie odejść. Boję się, że wraz z rozstaniem straciłem też krąg wspólnych znajomych. Zawalił się cały świat, który budowaliśmy przez 6 lat, lepiej lub gorzej, ale jednak. Do tego wszystkiego dochodzi mój strach, że mam 29 lat i zostanę już zawsze sam - kobiety patrzą raczej podejrzliwie na facetów koło 30, którzy są sami. Próbuję odganiać te myśli, ale one wracają. Czuję się bardzo samotny. Została rodzina i kumple, ale kontakt z nimi bardzo mi się pogorszył. Mam tendencję do zamykania się w sobie po takich wydarzeniach. Może faktycznie jest jednak ze mną coś nie tak? Mam wrażenie, że straciłem kobietę życia. Mój egoizm i humory sprawiły, ze straciłem naprawdę fajną babkę. Pewnie różnica wieku i fakt, że to bardziej ja byłem zależny od niej niż odwrotnie (kwestie mieszkaniowe), też miał znaczenie. Wyrzuty sumienia są jednak dobijające
Chciałem gdzieś o tym po prostu napisać żeby zrzucić ciężar. Nie wiem czy to odpowiednie miejsce. Zbliżają się święta, poprzednie spędzałem z nią i smutek powraca. Wniosek jest na pewno taki, że o związki należy dbać, bo poprzez rutynę łatwo jest się nieświadomie wylogować z czegoś na czym naprawdę nam zależy.