Czytam forum juz od dawna, szukając pomocy dla siebie, ale mam wrazenie ze to o czym ludzie mówią na forum nie pokrywa sie z realem.
Szybki skrót - 6lat znajomosci, milion motylków, szybkie tempo, po paru mies ciąża, ślub, 5letnia cudna córa. Z mojej str motylki uleciały szybko, pojawiły sie różnice w fundamentalnych kwestiach - religii, sexu, finansach, rodziny, choc i wiele rzeczy które łączyły. Obok był dobry człowiek, a ze nie mam natury szukającej sobie problemow parło sie do przodu przyjmując co dał los.
Czasami jakiś żal, ze nie ma żadnej namiętności (maz bardzo przytył w rok, odpuścił w każdej kwestii łącznie z fryzjerem i obcinaniem paznokci....nie reagował na moje sugestie by troche zadbać o siebie, a ja nie miałam jaj by stawiać sprawę na ostrzu noża a w środku nabrałam obrzydzenia i sex stał sie przykrym obowiązkiem małżeńskim raz na 3tyg).
I z perspektywy czasu moge powiedzieć - przyjęłam w swojej głowie ze tak musi byc, jest dziecko, facet który zadba, pomoże, ugotuje, nie szlaja sie i mozna mu ufać, a ze nie ma czegoś co ciągnie to trudno. Zajęłam sie dzieckiem, domem, praca po macierzyńskim, wróciłam na studia. Nie cieszył czas spędzony z nim, nienawidziłam bliskości, pocałunków. Starałam sie pełnić role matki i zony.
I tak mam poczucie straconych 5lat zycia. Przyszedł moment ze nie wytrzymałam i powiedziałam wszystko. Zmiana zachowania, zaczął dbać o siebie, przestał sie wyzywać, obrażać, czepiać o wszystko i na sile wpasowywać mnie w swoją wizje zycia. Rok szarpania sie, łez, bólu, krzyków i starania sie. Psychoza juz taka ze nie wytrzymałam napięcia, od 3mies mieszkamy osobno.
Przeżyłam fale ataków rodziny, jego - w gorszych chwilach, piętnaście razy dziennie głosów w mojej głowie jaka jestem głupia i czego sie pozbawiam.
Jest gorzej pod względem materialnym - to oczywiste. Wiem ze sama nie postawie wymarzonego domu, co moglibyśmy razem zrobic. Nikt mi nie pomoże i zajmuje sie wszystkim sama - od śniadania dla dziecka, zakupów, wrzucenia prania po wymianę opon itp. Zdana tylko na siebie. Siedzenie samemu wieczorami w pustym mieszkaniu rownież przyjemne nie jest.
Nieraz myśle, w imię czego to wszystko, po co, wystarczy zamknąć pysk, przestać sie łudzić ze moze byc inaczej i zyc razem. Dziecko by sie cieszyło, miało mamę i tatę obok, niedzielne obiady u dziadków, codzienne normalne spędzanie czasu, cała rodzina by była zadowolona, ja nie walczyłbym z codziennością tylko "korzystała" z zycia.
Jedyny zgrzyt ze go nie kocham. Fizyczność to jakiś koszmar z którym próbowałam tyle razy cos zrobic i nie potrafię. Nie zrywamy sie w żadnej mierze pod tym względem i nie miałam cierpliwości by to zmienić. Ale to nie najważniejsze, wiem o tym.
Czrgo sie boje, ze za 20lat powiem ze popełniłam błąd, bo rozwaliłam rodzine i "pogorszyłaby" sobie w imię jakiś mrzonek o milosci.
Otoczenie - to bardziej doświadczone, mówi ze każda miłość sie kończy i trzeba niesc swoj krzyż. Nie znam udanych małżeństw - udanych tzn naprawde szczęśliwych i kochających sie. Moze 2-3.. Z dalszego otoczenia.
Ci którzy sa wiele lat po ślubie mówią - ciesz sie ze jest dobry i ugodowy, pomoże ze wszystkim, a Ty idź na siłownie, na jakoś kurs i nie wymyślaj.
I coraz mniej siły mam walczyć z całym światem.
Coraz cześciej myśle ze tak rzeczywiście jest i tak byc musi.
Ze miłość to decyzja rozumu.
Podejmuje decyzje ze z Tobą bede i bede Cie kochać, nie ma tu miejsca na porywy serca i jakaś fizyczność.
Po latach to i tak jest szare i do niczego.
Czemu miałabym byc nieliczna jednostka ktora ma miec inaczej?
Biedny mój maz ze trafił na niedojrzała emocjonalnie i życiowo gówniarę ktora nie potrafi docenić co ma.
Jak Wy żyjecie? Jak do tego podchodzicie? Jak sie godzicie z tym?