Witam wszystkie Netkobiety
Napiszę o tej mojej samotności bardziej obszernie, bo nie ukrywam - ciekawe, czy ktoś tutaj ma podobny problem-nie-problem i może znajdzie się dla mnie jakaś rada, o którą z góry proszę, a może ktoś ma podobne przejścia?
Od dziecka jestem samotnicą, odkąd pamiętam uwielbiałam samotne zabawy, samotne eskapady na rowerze, mimo że dostawałam za to kary, bo "dziecko, jeszcze cie porwą...", lubiłam samotnie budować statki kosmiczne z klocków, szyć ubranka dla lalek, rysować. Nikt mi się nie wtrącał, nie psuł koncepcji, nie zostawiał gdy zabawa była w najlepsze, bo musiał już wracać do mamy...
W szkole czułam się akceptowana, ale miałam zlewke na dalsze otoczenie, wagarowałam oczywiście samotnie, bo rówieśnicy dzielnie walczyli o pozycje w wyścigu szczurów. Na każdym etapie tzw. przyjaciółki zapodawały mi kopa, kiedy dostawałam lepsze oceny i gdy ostatecznie wylądowałam w lepszej szkole średniej i na uczelni. Machnęłam na to rękę i przestałam wierzyć w przyjaźń, chociaż ja w te przyjaźnie wkładałam wtedy całe serce i byłam na każde skinienie, nigdy się nie wywyższałam, nie rywalizowałam, wspierałam, pocieszałam i kochałam jak siostry.
Na studiach koleżanki były dla mnie tylko znajomymi, a one wpadały w sieć utkaną z mojej niezależności i twierdziły, że jestem ich pokrewną duszą. Nie byłam, ale lubiłam mieć je pod ręką i trzymać je na tej krótkiej smyczy uzależnienia od mojego towarzystwa (wiem, to brzmi podle).
Pierwsi poważniej zainteresowani mną faceci, szalone imprezy, jakieś (nie)śmiałe sugestie, czy chciałabym coś poważniejszego, oni snuli marzenia o wspólnej przyszłości .. Kłamałam, że może tak, nie dbałam o to, że składam obietnice bez pokrycia kilku chłopakom jednocześnie.
Nie było z mojej strony żadnego zaangażowania, żadnego poczucia bliskości, traktowałam to ambicjonalnie, bo przecież trzeba kogoś tam mieć. No to miałam, co rusz kogoś nowego, ale miałam.
Kilka lat temu nastąpiło przebudzenie. Poznałam swoją pokrewną duszę, ideał wybuchowej kombinacji zalet i wad który towarzyszył mi dotąd tylko w marzeniach od dzieciństwa jako najlepszy kompan i wierny druh, dzięki któremu odrosły mi skrzydła. Pierwsza miłość. Niestety nie było happy endu. Pokrewieństwo dusz to jedno, ale poczucia bezpieczeństwa nie gwarantuje.
Upadek był bolesny i ostatecznie mnie 'odkształcił'. Jestem teraz funkcją stałą. Pogodzona z losem, nie prowokuję, nie walczę, nie szukam. Sama, ale nie czuję się samotna, czuję wewnętrzny spokój - od zawsze poszukiwany.
Ja i moja samotność stanowimy teraz tak zgrany duet, jak nigdy wcześniej.
Realizuję się w pracy, remontuję mieszkanie, czasami dostrzegam swoje rówieśnice z wózkami, z mężami, coś tam gdzieś targnie serduchem, ale szybko przychodzi, bo moja wierna 'przyjaciółka' stawia mnie szybko do pionu i serwuje w umyśle krótki przegląd moich pomyłek, moich zawodów, moich małych śmierci.
I właśnie niedawno poznałam pewnego mężczyznę, który wydawać się może cudownym, dobrym człowiekiem. Dojrzały, nieskomplikowany, lekko apatyczny, spokojny, dążący do stabilizacji.
Jesteśmy ze sobą bardzo szczerzy, pierwszy raz jestem w stanie nie reagować emocjonalnie podczas pojawiających się zgrzytów, nie stosuję wobec niego gierek, nie wbijam szpil, nie chcę się nad nim znęcać psychicznie, jak to kiedyś miałam w zwyczaju.
Podoba mi się też to, że nie czuje się przy nim dziwna czy wyjątkowa.
Powróciły jednak problemy, które podczas budowania relacji z facetem, towarzyszyły mi zawsze. Irytuje mnie gdy dzwoni, gdy muszę odpowiedzieć, bo sprawie mu przykrość, wkurza mnie opowiadanie się z każdej chwili, czasami dobija mnie jego pragnienie uświadomienia mnie, że mu zależy, że czuje się przy mnie swobodnie i moje towarzystwo sprawia mu przyjemność. Czuje jak swoim zaangażowaniem wybudza we mnie potwora sprzed lat, nature egoisty, sadysty i tchórza - spokój wewnętrzny trafia szlag. Znam wszystkie przyczyny tych reakcji, moge spokojnie przewidzieć skutki moich aspołecznych zachowań.
Nie wiem, jak przetrwać ten okres buntu i wewn. walki, czy w ogóle da się 'wyleczyć' z tego rodzaju myśli, ciągot autodestrukcyjnych, reakcji, gdy im bliższy ktoś się staje, tym głębsze kopię wokół siebie wilcze doły by szybko wskoczyć do swojej 'bezpiecznej' pustelni. Dodam, że nie kieruje mną teraz żadna ambicja. Bardzo lubię tego człowieka, jak na mnie to już bardzo poważne uczucie świadczące o zaangażowaniu, dlatego nie chciałabym tego popsuć swoimi irracjonalnymi narowami.
Myślicie, że z taką biografią i psyche w ogóle mam szansę na normalny, zdrowy, nietoksyczny związek?