aurora borealis napisał/a:/.../
starr napisał/a:aurora borealis napisał/a:Wiara, którą wyznaję, odrzuca pojęcie karmy i uwalnia tym samym od ciężaru, który ona ze sobą niesie. Właśnie symbolicznie w tych dniach, staje się tak, że otrzymujemy wolność, życie, nadzieję. Cała reszta zostaje pokonana na zawsze.
Nie jest to czas na polemikę, bo jutro Grób Pański okaże się pusty, A Jezus Chrystus zmartwychwstanie... Pozwolę sobie na napisanie o moich wątpliwościach, które nie zostały w żaden sposób wyjaśnione, w czasie bardziej odpowiednim, a które to wątpliwości skłoniły mnie do poszukiwania alternatywy.
To bardzo ciekawe. Będę z zainteresowaniem wyglądać tego motywu wśród Twoich wpisów.
Zanim na to odpowiem, napisze odpowiedź na pytanie które pominąłem uśmiechem, o to, kto mnie uczył religii.
Moja edukacja religijna zaczęła się stosunkowo późno, bo moi koledzy i koleżanki mieli już Pierwszą Komunię za sobą i spod opieki jakiejś siostry zakonnej, która przygotowywała do tego Sakramentu, wszyscy przeszli do kościelnej sali katechetycznej, gdzie niepodzielnie panował ksiądz, nazwijmy go Stanisław... Imię celowo zmieniłem. Wtedy był jeszcze wikarym i miał trzy pasje: nauczanie religii młodszej młodzieży, muzykę big bitową i młodych chłopców... Przez to ostatnie miał przydomek: "ksiądz pedałek" i w zasadzie z imienia nazywali go tylko dorośli, którzy oczywiście udawali, że nic nie wiedzą o jego skłonnościach...
Ja miałem mniej więcej dwanaście lat, kiedy koledzy namówili mnie na wizytę u niego w domu, nie w celach edukacyjnych, ale w celu posłuchania Beatlesów lub Stonesów, bo takie płyty miał on w swojej kolekcji. Nie były to pocztówki, nie były to single, ale pełne albumy longplay'e... Faktem jest, że było czego posłuchać, ale jak to w życiu jest zawsze: nie ma nic za nic. Ksiądz lubił sobie posłuchać z chłopakami muzyki, ale zawsze wybierał sobie jednego, który czas uczty muzycznej musiał przesiedzieć mu na kolanach i cierpliwie znosić jego (teraz to można oficjalnie nazwać) molestowanie. Zanim pierwsza płyta się skończyła, ksiądz Stanisław wstawał, wychodził do łazienki, a po jakimś czasie wracał i można było dalej słuchać sobie prawie normalnie, bo oczywiście, już na spokojnie trwała również dyskusja na tematy religii. Taka też była moja inicjacja w nauce tajników Wiary Chrześcijańskiej w wydaniu Kościoła Katolickiego obrządku Rzymskokatolickiego. Ale byłem w tej nauce mocno opóźniony, bo koledzy i koleżanki uczęszczali wtedy do czwartej klasy. Ja jako "zagubiona owieczka" w sensie ekumenicznym byłem pożądanym kąskiem dla księdza, bo mógł poprzez nawrócenie mnie, w jakiś sposób w oczach Pana Boga odkupić swoje winy. Toteż sporo rozmawialiśmy, bardzo mnie zachęcał i w końcu dałem się namówić na uczestniczenie w lekcjach razem ze swoimi rówieśnikami, a zaległe lata miałem w systemie eksternistycznym zaliczyć do końca tamtego roku szkolnego. Moja Pierwsza Komunia miała odbyć się w dniu rozdania świadectw ukończenia czwartej klasy. Pierwsza wizyta u niego w domu zakończyła się po mniej więcej trzech płytach i przynajmniej ja, wyszedłem obładowany spora ilością książek do przeczytania.
Potem poszło wszystko zgodnie z ustalonym harmonogramem i z takim początkiem, dotarłem do otrzymania wszystkich "cywilnych" sakramentów. Zapędy księdza kończyły się w zasadzie na wieku "obiektu" trzynaście - czternaście lat i dalej mieliśmy spokój... Ale pamięć "brudnego początku" pozostała.
Potem w miarę upływu lat do tamtych wspomnień co i raz doświadczałem jawnego dysonansu pomiędzy tym co słychać było z ambony i tego co ci głosiciele robili. Tak księża jak i zakonnice. Nie działało to na moje poczucie wiary budująco, tym bardziej, że pracowałem w firmie która zajmowała się remontami kościołów, plebanii i innych obiektów sakralnych i miałem na co dzień z nimi do czynienia. Nasłuchałem się i napatrzyłem wystarczająco do napisania grubej książki, jakie podejście do swojego powołania mają księża, a drugiej - zakonnice. Nie będę się teraz wdawał w szczegóły. Może kiedyś... 
Tak jakiś czas trwałem w "wierzący - niepraktykujący" i nie mający potrzeb duchowych. Moje przejścia z Marysią w którymś momencie spowodowały krótki powrót do systematycznych praktyk, ale podczas spaceru z dzieciakami po Starym Mieście, którejś soboty natknąłem się na grupę młodych ludzi obu płci, kolorowo ubranych, z jakimś dziwnym, białym "zdobieniem" na czole i nosie, którzy grali na dziwnych dla mnie wtedy instrumentach i wyśpiewywali coś w stylu arekryszna!, arakryszna!. Pamiętałem ten motyw, chyba z płyty "Hair" i to zwróciło moja uwagę. Podszedłem wtedy do nich, a oni wręczyli mi ulotkę z zaproszeniem na spotkanie i degustację potraw kuchni wedyjskiej...
(chyba będzie znowu opowieść w odcinkach
)
cdn