Zastanawiałam się czy opisywać tu wszystkie moje przemyślenia bo bywają bardzo chaotyczne ale z drugiej strony jednak mi to pomaga.
Ciągle mam dni lepsze i gorsze. Pewnie jak każda osoba w podobnej sytuacji.
Teraz jakieś 5 miesięcy PO powoli dociera do mnie, że ciągle żyję. Jest to już co prawda inne życie ale jestem, funkcjonuję, czasami nawet nie myślę o tym wszystkim.
Myślę, że jest mi tak ciężko bo traktuję poważnie nasze małżeństwo i traktuję poważnie siebie.
Nie chcę wszystkiego zamieść pod dywan i udawać, że nic się nie stało ale nie chcę też żyć tymi zdradami.
Miałam taki pomysł, żeby o tym rozmawiać ile się da, zadać wszystkie pytania, przeżyć do bólu teraz, oczyścić się z tych emocji i zacząć żyć dalej, bez tego obciążenia.
Po tych kilku miesiącach widzę, że niestety tak łatwo nie będzie.
Można powiedzieć, że znowu okazałam się naiwna wierząc w takie cudowne przepracowanie tematu ale kto w takiej sytuacji wiedział jak to
będzie?
Teraz robię po swojemu, czasami przychodzi fala wściekłości i wyrzucam ją w męża.
Nie wiem ile on tego jest w stanie wytrzymać, nie robię tego żeby mu dopiec. Nie sprawdzam ile jest w stanie znieść.
Czasami po prostu muszę.
Najgorsze, że wiele rzeczy przypomina mi o tych wydarzeniach. Książki, tv, muzyka, wszędzie przewija się zdrada, kochanki, kłamstwa.
Nie wiem czy kiedyś będę w stanie przeczytać lub obejrzeć coś takiego i nie wspominać swoich przeżyć.
Powoli leczę się z bycia ofiarą.
Ostatnio przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić sobie co porabia kochanka mojego męża, poszukać o niej informacji ale pomyślałam sobie 'co ja
wyprawiam?'. Po co mi to? Sama ją zapraszam do mojego życia. Zamiast więc tracić na nią czas stwierdziłam, że pogram sobie zamiast tego na gitarze:) Od razu mi ulżyło. Chyba za bardzo sobie wmówiłam, że muszę już myśleć tylko o romansach męża.
Tak bardzo bałam się zamieść sprawę pod dywan, że zrobiłam ze zdrady oś mojego życia.
Bałam się, że jeśli na chwilę zapomnę że jestem 'tą zdradzoną' to umniejszy moją krzywdę.
Wiem, że moje myślenie jest trochę pokrętne i trudno mi to przekazać słowami.
Próbuję być dla siebie dobra i w miarę możliwości robić to co sprawia mi przyjemność. Ostatnio kilka osób powiedziało mi, że 'rozkwitłam'. To chyba najbardziej zaskakujące co mogłam usłyszeć bo mam wrażenie że jest dokładnie przeciwnie.
Ostatnio te przebłyski, życia bez etykietki 'zdradzona' zdarzają się częściej. Aż wstyd się przyznać ale dopiero niedawno był pierwszy taki moment w sypialni bez ani jednego obrazu w mojej głowie o moim mężu z nią... Kiedy starałam się o tym nie myśleć to siłą rzeczy myślałam.
Mam za to teraz kolejny dylemat. Mieliśmy plany wyjazdu za granicę, które zbojkotowałam. Powiedziałam, że nie czuję się z nim na tyle pewnie żeby zostawić wszystko i wyjechać. On twierdzi, że tak bardzo chcę go ukarać, że nie widzę że karzę też siebie. On się oczywiście godzi na wszystko, ale odpowiedzialność za decyzję spadła na mnie.
Dziękuję za wszystkie słowa i wskazówki. Za to, że pisałyście żeby myśleć o sobie. Ja od początku wiedziałam, że macie rację ale dopiero teraz pomalutku zaczynam widzieć, że to możliwe. Chyba każdy ma swój czas na to.
Absolutnie nie chcę napisać, że wszystko już jest dobrze i żyjemy jak skowronki ale zaczynam wierzyć, że nie muszę być już zawsze ofiarą zdrady. Chcę spróbować z mężem. Mam nadzieję, że się uda. Tak jak pisałam wcześniej, myślę że bardziej żałowałabym gdybym nie dała nam tej szansy.