Witam ponownie. Nie wiem, czy ktoś jeszcze śledzi tu mój wątek.
Rozmawiałem, ale nie tak jak chciałem. Była dość mocna rozmowa, ale tylko z teściową, bo teść sie zmył (juz wytresowany) i nie zabierał głosu. W sumie rozmowa nic nie dała, bo niby jak miała? Teściowa to matka zony, a wiele zachowań żony swe źródło miało w wychowaniu. Czasem czułem się jakbym rozmawiał z dwoma zonami 
Niby powiedziałem co chciałem, uzasadniałem sensownie swoje stanowisko i kazdego innego bym chyba przekonał. Niepotrzebne to było.
Chciałem cos jeszcze dopisać, coś chyba istotnego. Kiedyś, na innym forum też szukałem pomocy w zrozumieniu tego, co mnie spotykało w moim związku ze strony żony. To była inna sprawa, ale też wyjątkowo mnie dołująca: jej podejście do mnie. Zdaniem mojej partnerki:
Źle obieram ziemniaki, źle je gotuję, źle gotuję wodę na herbatę, źle robię kanapki (zbyt "bogato", bez względu na to, że sam dwie kromki przekładam plastrem sera, a dla niej robię z wędliną, serem, pomidorem i dodatkami - innym osobom przedstawia tylko to, że robię "rozrzutnie" kanapki, ale bez słowa, że to dla niej - robi ze mnie nienażartego, rozrzutnego egoistę).
Dalej: źle piorę, źle składam brudne ubrania do kosza, źle wieszam na suszarce, źle przesadzam kwiatki, źle je ustawiam, zakładam złe ubranie, źle dopasowuje kolory stroju, źle śpię, źle jem, źle prowadzę samochód (kwestionowanie moich 28 letnich umiejętności bezwypadkowej codziennej jazdy ze strony półtorarocznej i okazjonalnej ledwie adeptki), źle myję zęby, źle korzystam z prysznica, źle wychowuję psa...
Kiedyś po kilku dniach pobytu w domu rodzinnym przyjechała do mnie. Jak zwykle pojechałem do pracy rano nazajutrz. Wracam, a ona siedzi przy komputerze, nawet nie chciało jej się oderwać, by się przywitać. Cały dzień przetrwoniła. Powiedziałem, ze mogłaby chociaż umyć naczynia w kuchni - obruszyła się i zaatakowała, że nie jest moją "sprzątaczką".
Okazało się, że innym opisała to jako awanturę, którą jej zrobiłem, bo nie umyła moich brudnych garów. A ja tylko tak nie umiałbym - siedzieć cały dzień i nic nie wspomóc, choćby to nie było moje...
Kiedyś kupiłem zły chleb. Wstaję rano, pracuję od 8 do 16, wychodzę o 7 rano, wracam ok. 17. Ona nie pracuje (szuka pracy), śpi do południa dzień w dzień, wieczory zarywa przy kompie. Zadzwoniła z prośbą, bym kupił jakiś chleb. O tej porze kupiłem ostatni mocniej wypieczony (ale nie spalony). Okazało się, jak wróciłem po pracy i ze spaceru z psem (prosto po pracy biorę go na spacer, pierwszy ma ze mną rano, a ostatni wieczorem), że kupiłem ZŁY chleb, bo spalony. Wytłumaczyłem, że o tej porze trudno kupić inny po drodze. Więc usłyszałem, ze mogłem kupić inny gatunek, lub gdzieś indziej. Nie dałem rady - wyrzuciłem, ze wobec tego powinna znaleźć chwilę w ciągu dnia i samej wcześniej pójść i kupić jaki chce. Ona wstaje w południe, po czym przesiaduje przy komputerze prawie cały czas. I się zaczęło... W konsekwencji zabrała w awanturze swoje rzeczy i wyniosła się do domu rodzinnego. Po tygodniu nie wiedziała jak wrócić...
Dużo by ty wymieniać. Czy takie relacje są normalne? Czy jest tu miejsce na jakieś pozytywne uczucie (o którym bywam zapewniany?) Czy wytrzymalibyście w takim związku?
Ja nie dawałem już rady - traciłem poczucie własnej wartości słysząc co krok kwestionowanie wszystkiego we mnie.
Cóż, tak było wcześniej. Ponad miesiąc temu odezwała się do niej firma w sprawie pracy. Jako, że firma była dość daleko od domu urwałem się z pracy, podjechałem po żonę i pojechalismy na wstępną rozmowę. Została przyjęta i zacząć miała od następnego dnia. Dojazd do pracy był z przesiadkami więc uznałem, że będę ją wozić rano a potem odbierać (nadopiekuńczość?). I tak też było: wstawanie wczesnie rano (ona wiecznie nieszczęśliwa i naburmuszona z tego powodu), jazda do jej firmy, potem jazda do mojej pracy. Po pracy jazda po żonę i powrót do domu wieczorem. Dziennie 80 kilometrów. Niby niewiele, ale... Dziwiło mnie to, że wiedząc iż gnam by jak najmniej się spóźnić do swojej pracy, ze auto nie jest pierwszych lotów i niedomaga, że po drodze jest duzy ruch - nie była zainteresowana czy bezpiecznie dotarłem, czy dużo sie spóźniłem. Nic, potrafiła milczeć cały dzień bez żadnego kontaktu. Owszem, pierwszego dnia sam z siebie napisałem jej, ze dotarłem, ze spóźniłem sie kwadrans, że jest w miarę ok, ze zyczę jej spokojnej pracy, że ... Odpowiedziała i jakis kontakt był. Ale nazajutrz nie napisałem i juz była całkowita cisza. i tak wyglądały pierwsze dni. Owszem, gdy miała problem po kilku dniach pracy- nagle o mnie sobie przypomniała i okazałem się przydatny, bo po przyjechaniu po nią jeszcze wraz z nią siedziałem nad problemem ze dwie godziny pokazując jej co i jak robic. Cżesto starałem sie zrozumieć tą jej obojętność, ten brak zainteresowania moim powrotem, moim bezpieczeństwem, brak potrzeby kontaktu przez calutki bozy dzień. Dla niej to albo albo: albo martwa cisza (co uważa za normalne w związku) albo "wiszenie na telefonie". A ja potrzebowałem tylko zwykłego kontaktu. To chyba normalne, ze będąc z kimś, kochając - czujemy taką potrzebę w ciągu dnia, gdy jesteśmy daleko? Ot, głupi sms, przypomnienie się, napisanie czegos miłego. Rozumiałbym jeszcze, ze pracuje na akord przy taśmie przez dziewięć godzin bez wytchnienia, ale akurat jej pracę znam, bo mam podobną i wiem doskonale jak wygląda - nie miała żadnych problemów z sięgnięciem po telefon gdyby tylko chciała. Postanowiliśmy wspólnie z teściami o zakupie dla niej auta. Ale mimo szukania i licznych ofert - zawsze coś było nie tak, wciąż zmiany typu i marki i opcji... Padały nawet argumenty, by poczekać z zakupem, bo moze ceny spadną. Oberwało mi się, gdy wspomniałem, że jakoś nikogo nie interesuje to, ze odwlekając zakup auta nikogo jakoś nie interesuje to ile płacę za paliwo tak jeżdżąc ( a pali trochę, bo jest duże) ani ile moje auto jeszcze wytrzyma. Po paru tygodniach takiego intensywnego jeżdżenia padło mi auto i musiała dojeżdżać autobusami z przesiadką. To tylko pogłębiało jej złe nastroje. Oczywiście w dalszym ciągu miała problemy z kontaktowaniem się. Zazwyczaj wracała późnym popołudniem. Ja wracając wcześniej, wiedząc, że przyzwyczajona jest do jedzenia obiadów - przygotowywałem z myslą o niej ciepłe posiłki... Któregoś dnia - jak zwykle bez kontaktu żadnego - wróciła później niż zwykle, a obiad był przygotowany znacznie wczesniej i czekał w garach... Na moje pytanie, czy nie mogła mnie poinformować, ze będzie później zaczęła się pieklić i posuwać jak zwykle do jakichś lekceważących słów. Miarkę przebrało to, ze zaczęła z jakimś pogardliwym uśmiechem do mnie mówić... Moja małżonka nie byłaby sobą gdyby czegoś negatywnego mi nie wytknęła. W zasadzie na każdym kroku. Przyznacie chyba, ze przy odrobinie złej woli to można każdemu coś ciągle wytykać? I u mnie tak właśnie bywało. Nie będę się tu rozwodzić nad poszczególnymi scenkami, bo za dużo tego było. przykład z ostatniego czasu: tydzień temu żona nalewając rosół na talerze (rosół który przywiozła teściowa), gdy byliśmy już sami, nalała zbyt dużo i w efekcie z obu talerzy się wylało na ławę... I się zaczęło: gówniane talerze, pieprzona ława, że ma dość tego mieszkania (mieszkamy u mnie i gro sprzętów jest moich - czyli gównianych jej zdaniem), moje pytanie (przecież nic się nie stało, to tylko rozlany rosół - można wytrzeć i po problemie) tylko jak zwykle ją rozsierdziło i mnie też zaczęło się obrywać. Nie będę tu przytaczać wszystkiego, bo po co? Faktem jest, że zacząłem znów być krytykowany (że mam na wszystko wyj...ne, bo nie przejmuję się, że jestem brudas, że jej "byli" to tacy świetni jednak byli faceci, że...). Od słowa do słowa wywiązała się awantura z jej strony. Ja nie cierpię awantur, kłótni i jak zwykle nie starałem się jej stawić czoła w rzucaniu kalumni. Z resztą, nawet trudno jej wówczas wejść w słowo. Efekt? Dałem jej tydzień na spakowanie się i wyprowadzkę, bo już miałem dość tego... Każdy wspólny czas, wekeend to pasmo jej wybuchów. Ten tydzień jakby trochę ...skruszała, bo tym razem postawiłem sprawę ostro. Wcześniej miały podobne sytuacje już miejsce, ale jakoś dogadywaliśmy się i przez chwilę bywało spokojnie... Tym razem już mi wystarczyło. Któregoś dnia wróciłem z pracy, zrobiłem z myślą o niej (mimo wszystko) krokiety z kapustą i grzybami. Zadałem sobie trud (kto to robił od podstaw - wie ile to zabawy), gdy wróciła z pracy (pracuje wreszcie od trzech tygodni i ostatni tydzień ma tam podobno nawał zajęć) podałem jej licząc, że choć to jest w stanie docenić.
Płonne nadzieje. Przyszła do pokoju z "uwagą", że nie powinienem używać do rozrabiania ciasta naleśnikowego przystawki z "jej robota", bo ona jest tylko do bicia piany i lekkiego ciasta. Gdy zapytałem, czy to tak ważne, przecież ciasto na naleśniki jest lekkie i nic nie zepsułem - zaczęło się: że ale mogłem zepsuć, że byłby problem z kupieniem nowej przystawki, i takie tam... I się znów zaczęło, że mam wszystko w dupie, na niczym mi nie zależy, że... Na moje pytanie, czy w obecnej sytuacji, gdy nasze "małżeństwo" wisi na włosku ważniejszy jest dla niej jakiś plastikowy element niż naprawa naszego związku - znów wybuchła wściekłością... Przy okazji dowiedziałem się, ze ten robot jest jej (dostalismy go w ślubnym prezencie...).
Powiedzcie sami, czy robiąc z myślą o niej te pieprzone krokiety nie wykazałem jakiejś dobrej woli, chęci naprawy?
Czy jej wybuch miał uzasadnienie, szczególnie w obecnej sytuacji?
Przyszła sobota... Nic nie wskazywało, że będzie walczyć o nas. Zaczęła pakowanie, a ja zabrałem psa na długi spacer. Jednak nie umiałem nie mysleć i uświadomiłem jej, że to wyprowadzka w jedną stronę, bez powrotu. Zasugerowałem jej, ze gdyby jej zależało - zostałaby by o nas walczyć. Została. Ustaliliśmy, ze podejmujemy terapię bo to jedyny dla nas ratunek. Znalazłem poradnie i umówiłem sie na pierwsze spotkanie. Byłem i od razu dałem znać zonie by zadzwoniła i też ustaliła termin spotkania. Nie zadała sobie tego trudu. Olała a na moje pytania mówiła, ze nie widzi sensu w terapii, bo nic jej nie da. Zwątpiłem... Cóż, dalej było jak było a ja czułem, ze to agonia zwiazku z rozpaczliwymi próbami ratowania ale tylko z mojej strony...
W czasie naszego małżeństwa wiele złego o sobie usłyszałem: że nie nadaję sie na męża, ze jej "byli" pod każdym względem byli lepsi ode mnie, ze mężów mozna mieć wielu a przyjaciół, pracę już nie, że niczego w zyciu nie osiągnąłem i nic nie jestem wart, że niczym sie nie interesuję, że ona na mnie nie moze liczyć, że jestem... Nigdy nie dało sie spokojnie z nią porozmawiać, bo wystarczyło powiedzieć coś, co było odmienne od jej zdania - już wybuchała, podnosiła głos, posuwała sie do szyderstw i krytyki ("głupio myślisz" to najdelikatniesze jej słowa). W efekcie już mało rozmawialismy, a ja czułem obawy przed ujawnianiem swoich pogladów, myśli.
Auto dla niej zostało zakupione. Nie jest wprawnym kierowcą... Pierwszy dzień, gdy sama miała jechać autem do pracy, rano prosiłem ją o to, by puściła mi tylko sygnał na telefon, gdy podjedzie bezpieczna pod swoja firme. Tylko o tyle ja prosiłem. Pamietam ten specyficzny grymas irytacji bez słowa na jej twrzy. Nie dała znaku zycia. Zaniepokojony dzwoniłem do jej mamy, ale tam też żadnego sygnału od zony nie było. Żadnego telefonu do jej firmy nie miałem i nie mam. Niepokoiłem sie jak cholera. Pomyslałem, że moze zapomniała telefonu (nigdy jej sie to nie zdarzało) i wziąwszy taksówkę wyrwałem sie z pracy i pojechałem do domu. I okazało się, ze telefon został w przedpokoju... Szukałem w necie, potem w jej telefonie jakiegos numeru do pracy - znalazłem, dzwoniłem. Żona dopiero popołudniem zadzwoniła do mnie na firmowy telefon, ze jest wszystko ok. Miała możliwość to zrobić z samego rana, miała mozliwość napisać e-maila (ma neta w pracy) do mnie, wiadomość na gg, czy zadzwonić do mojej pracy. Gdyby tylko zależało jej na uspokojeniu kogoś, kto się o nią martwi. Cóż, odebrałem to jak zlekceważenie mnie i moich obaw, uczuć. Kolejne...
Jakoś ...trudno jej zrozumieć, że o dobre relacje nalezy dbac na rózne sposoby, nawet w ciągu dnia utrzymując kontakt. Na moje pytanie, czy dla niej to problem rano, podjeżdżając pod swoja pracę puścić mi sygnał z telefonu ( bym wiedział, że bezpiecznie dotarła) wściekała się i mówiła, ze to praca i nie moze sobie ot tak dzwonić. I oczywiście musiała dodać, że "mężów mozna mieć wielu, a pracę ma sie jedną i o nią jest trudno..." Ręce mi opadły.
Dziś sobota, jutro juz święta. Wczoraj sie rozstaliśmy a ja chodzę po ścianach...
Podobno umówiła się na spotkanie z terapeutką. Szkoda, ze nie zdążyliśmy z tym zanim.
Czasem miałem wrażenie, ze związałem sie z kimś o cechach Borderline, bo czułem i czuję się jak ofiara kogos takiego. Moje poczucie wartości równe jest zeru. Czuję się nikim, zerem, degeneratem. Zastanawiam się, czy napisać do teściowej (byłej) coś, o czym nie ma pojęcia - o próbie samobójczej sprzed kilku lat, gdy żona (nie bylismy jeszcze razem) wylądowała na odtruciu w szpitalu, o tym, ze kilka miesiecy temu szukała w necie silnych srodków nasennych bez recepty... Że powinna poczytać o Borderline w necie, bo to chyba dotyka jej córkę. Powinienem? By miała baczenie na córkę?
Dlaczego nie umiem sie z tego uwolnić i jest mi źle?
Co zrobilibyście na moim miejscu z tym wszystkim?
Chyba potrzebuję pomocy.