Dzień dobry, dziewczyny !
Do Waszego wątku przyprowadził mnie wujek Google, gdy próbowałam z pomocą internetu zrozumieć istotę toksycznego związku, w którym niewątpliwie tkwię, już od ponad 5-ciu lat. To dla mnie paradoks, bo przez bardzo długi czas winą obarczałam JEGO, a tymczasem dotarło do mnie, że problem tkwi we MNIE, bo na to wszystko co się dzieje, z pokorą dałam mu przyzwolenie... Czuję się teraz skołowana i zastanawiam się: CO DALEJ ?
Oto moja historia...
Jestem DDA - mój Tata był alkoholikiem.
Gdy byłam singielką, nie przejawiałam u siebie cech charakterystycznych dla tego syndromu - zaczęło się, gdy moja relacja z G. stała się poważna. Mam tu na myśli przede wszystkim lęk przed odrzuceniem, desperackie próby zasłużenia na akceptację i miłość... Oczywiście wszystko kosztem siebie.
Gdy dowiedziałam się, że mój ukochany prowadzi jednoznaczną korespondencję z innymi kobietami i wysyła im swoje nagie zdjecia, zaczęłam być osobą bardzo zaborczą. Chciałabym wiedzieć wszystko - gdzie jest i co robi, od kogo przyszedł do niego przed chwilą SMS i z kim rozmawiał godzinę temu przez telefon. Gdy wychodzi z kolegami na miasto, nie mogę przestać myśleć o tym, że może nawiązywać kontakty z innymi dziewczynami... Jest wysoki, dobrze zbudowany, przystojny i nigdy nie narzekał na brak zainteresowania... Najchętniej zamknęłabym go w złotej klatce i miała tylko dla siebie, ale nie daję tego po sobie poznać...
Oprócz tego, przez jego brak lojalności, moje poczucie własnej wartości sięgnęło dna. Do tych wszystkich dziewczyn pisał tak miło, był zabawny, szarmancki, obrzucał je mnogością komplementów... U mnie potrafi jedynie zauważać same wady - że zaniedbałam się, że przytyłam, że jestem nudna, że nic nie umiem, że zachowałam się nie tak jak trzeba... I najgorsza jest ta huśtawka, gdzie po jednej stronie skłaniam się ku temu, że ma rację, bo - nie ma co się oszukiwać - mało zostało tej samej mnie sprzed kilku lat, a po drugiej stronie myślę sobie: "kurcze, skoro mam powodzenie u innych mężczyzn, to przecież nie może być ze mną aż tak źle...".
Kilka tygodni temu zaczął podrywać mnie... kurier.
Były SMS-y i telefony, z których nic sobie nie robiłam - ot, znajomy i normalna, koleżeńska rozmowa... Jednak gdy padło z jego strony zaproszenie na spacer, powiedziałam otwarcie, że mam narzeczonego i nie umawiam się z innymi facetami. Potem - chcąc być w porządku - opowiedziałam o wszystkim G... Do tej pory w sprzeczkach rzuca mi podteksty, abym "zadzwoniła/napisała/poszła sobie do kuriera", tak jakby oceniał mnie według siebie i tego jak sam postępuje...
Oczywiście kwestię jego "sex-korespondencji" poruszałam wielokrotnie i zawsze słyszałam to samo, że to tylko takie pisanie, że to tylko koleżanki, że ja jestem najważniejsza, że kocha mnie i mam przestań zamartwiać się głupotami. Był w tym tak przekonywujący - spokojny i pewny swego - że za każdym razem dałam się udobruchać. Nawet wtedy, gdy jedna z rozmów miała taki wydźwięk, jakby umawiał się z dziewczyną na seks... Był to czas, gdy od 1,5 roku nie było miedzy nami zbliżenia, co argumentował tym, że często się kłócimy i on tak nie potrafi.. Pamiętam, że odczytując jego SMSy, poczułam się tak, jakbym odkryła prawdziwy powód jego niechęci do seksu ze mną, ale... No właśnie. Nic z tym nie zrobiłam, prócz tego, że trochę głośniej pokrzyczałam, trochę więcej popłakałam, a on trochę mocniej mnie przytulił.
Bardzo dużym problemem jest dla mnie to, że nie umiem sobie znaleźć pracy, a jak już znajdę interesującą ofertę i ktoś zechce mnie przyjąć na dane stanowisko, to nie umiem się tam utrzymać. Powody są dwa.
Pierwszy to notoryczne, uporczywe demotywowanie mnie przez G. Zaczyna się od: "nie umiesz sobie znaleźć czegoś lepszego?", "a co Ty tam w ogóle będziesz robiła? (po czym dodaje z przękąsem) no rzeczywiście, ambitnie bardzo...", "Ile Ty tam będziesz zarabiała? Za takie grosze, to by mi się nie chciało nosa z domu wystawić". Następnie, gdy już zaczynam pracę w danym miejscu, słyszę "I jak Ci tam idzie? Dobrze? Ta, jasne, akurat". A nie daj buk, aby mi się przypadkiem noga powinęła - ma wtedy używanie na całego... Drugim powodem jest to, że nie czuję, aby moje zwierzęta były przy nim bezpieczne. Mam 2 psy i 9 kotów. Psiaki przygarnęliśmy wspólnie ze schroniska, a jeżeli chodzi o mruczki, to parę lat temu działałam w fundacji tworząc dom tymczasowy, i są to tzw. zwierzaki z różnych przyczyn nieadopcyjne, które na zawsze dołączyły do mojej rodziny. Możecie się ze mnie śmiać, ale to jest wszystko co w życiu mam najcenniejsze i są dla mnie najważniejsze na świecie... Dbam o nie najlepiej jak umiem, sama. Nawet w przypadku psiaka, którego umowa adopcyjna jest spisana na dane G. i wedle polskiego prawa to jego pies. Na swój rachunek karmię go (a jest to zwierzak ważący 60kg i ma apetycik
), prowadzę do fryzjera (długi włos wymagający pielęgnacji), do weterynarza (odrobaczanie, odpchlanie, szczepienia, leczenie - mam wszystkie faktury na swoje nazwisko). W zeszłym roku pogryzł się z innym psem, ten drugi psiak odniósł spore obrażenia i rachunek z lecznicy również opłaciłam ja, bo G. stwierdził, że to pod moją opieką był nasz zwierzak i to ja ponoszę odpowiedzialność za zaistniałą sytuację, a ja po prostu byłam chora i nie miałam siły, żeby go utrzymać na smyczy...
Koty, jak to żywe istoty - zdarzy im się coś zepsuć - podrapią czy stłuczą, czasem któryś zwymiotuje na środku pokoju, czy tyłek wystawi za kuwetę i zostawi potrzebę na podłodze, ale przecież to nie jest specjalnie... Pamiętam, że gdy pracowałam na etacie, miałam co chwilę telefon: "któryś z Twoich kotów zrobił to i owo, nabrałaś ich tyle to teraz ich pilnuj!". Po powrocie zastawałam dom w takim stanie, że 2-3h musiałam poświęcać na wyprowadzenie psów, nakarmienie całej sfory, podawanie leków tym, którzy tego potrzebują i sprzątanie... Również po G., który z łaską robiąc SOBIE obiad, zostawiał w kuchni pogorzelisko. W tym samym czasie mój ukochany ucinał sobie drzemkę po pracy, bo jest zmęczony. Ja po swojej pracy zmęczona być nie miałam prawa...
Wiecie... Bardzo chciałabym mieć dziecko, ale gdy widzę, że on nie umie mi pomóc nawet przy zwierzętach, to wątpię, aby pomagał mi przy maluszku...
Dostałam propozycję od koleżanki, że po długim weekendzie poleci mnie swojemu kierownikowi, gdyż od długiego czasu poszukuje on kogoś do recepcji w Kasynie, i jest niemalże pewna, że z jej rekomendacją mnie przyjmie. Zmiany są na dniówki i na nocki, z czego ja najchętniej pracowałabym na tej drugie zmianie, bo po nocach również pracuje G. i zwierzaki mogłyby spokojnie spędzić ten czas w domu... Wyobrażam już sobie te sprzeciwy i dogadywania, ale muszę utrzymać tę pracę, żeby zyskać niezależność finansową. Teraz łapię się dorywczych zajęć przez internet + odtrzymuję zapomogi z opieki społecznej. Tak naprawdę większość idzie na sierściuchy, a pod koniec miesiąca jestem już na utrzymaniu G. i wysłuchuje, że jestem leniem, nierobem, pasożytem... Tuż przed świętami Bożego Narodzenia usłyszałam, że choćbym zdychała z głodu, już mi nigdy więcej nie pomoże... Niby przeprosił, ale zadra za te słowa została...
Wiecie co tak naprawdę jest w tym wszystkim najgorsze?
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ten człowiek traktuje mnie jak gówno, które przylepiło się do podeszwy jego buta... Jednak zdarzają się takie "miodowe tygodnie", kiedy naprawdę wygląda wszystko tak, jakby starał się, żeby było dobrze i wtedy odzyskuję nadzieję, że wszystko między nami się poukłada. Wtulona w jego ramiona, w których czuję się jak zahipnotyzowana, daję kolejne szanse... A potem znów nadchodzą czarne chmury i czuję się jak głupi, naiwny tępak...
W grudniu chciałam się wyprowadzić. Zaciągnęłam pożyczkę, żeby kupić wszystko co mi najpotrzebniejsze i mieć na kaucję przy wynajęciu mieszkania. Dostałam pracę jako opiekunka dziecięca, wszystko zaczęło się układać, iść w stronę normalności. I w dniu przeprowadzki, gdy wyobraziłam sobie, że zostanie tu zupełnie sam, jak on na to wszystko zareaguje, jak sobie poradzi... zrezygnowałam. W dodatku obudziły się we mnie takie wyrzuty sumienia, że mimowolnie zaczęłam jeszcze bardziej dookoła niego skakać...
Jak to wszystko przerwać?