Nie, nie mam satysfakcji, że on znowu pije - o ile przede wszystkim on rzeczywiście pije, bo tego na pewno nie wiem. Satysfakcjonuje mnie poczucie ulgi, że nie ma sensu już naprawdę trapić się wątpliwościami i zastanawianiem się, czy na pewno dobrze postąpiłam, czy może Nowa nie jest "lepsza", że potrafiła pokochać i zaangażować się, gdy ja wciąż trzymałam dystans i strzygłam uszami. Że może takie osoby mają większą szansę na miłość. Nigdy nie umiałam ot, tak - PSTRYK, zakochać się i już, miłość od pierwszego wejrzenia to jest coś, czego nie rozumiem. Z jednej strony cenię ostrożność, a z drugiej - czy czegoś przez to nie tracę? Jakiegoś prawdziwego, nietrzymanego na wodzy uczucia? Nie, nie zrezygnuję z tego swojego dystansu, ale czasem zazdroszczę tym, których stać na porwanie się.
Oczywiście, że nie ma co porównywać sytuacji mojej i Adeli. Ja porzucona nie zostałam, musiałam się wręcz namęczyć, żeby się pan ode mnie odczepił. To ja zainicjowałam rozstanie. Nie byłam też zakochana i zaangażowana, bo przez cały czas trwania znajomości wiedziałam o problemach PP, nie byłam tylko pewna, że sprawa naprawdę jest poważna. Może to i naiwne, bo chyba zawsze alkoholizm jest sprawą poważną, ale obcując z Pepkiem zobaczyłam nie tylko alkoholizm, ale ciepłego, uczynnego, mądrego i zdolnego człowieka. Imponowało mi, że tak wiele potrafi (bo potrafi, naprawdę), dostałam od niego wiele tego, o czym na próżno marzyłam z mężem. Z mężem nie było długich rozmów, nie było przytulania, kiedy tylko chciałam, nie było intelektualnego porozumienia - no, niestety, małżeństwo miałam bardzo słabe. Pomimo przeszkód, wad związek z PP zaspokojał moje ważne potrzeby i wielki głód ciepła, czułości i akceptacji. Gdyby wszystko byłoby tak negatywne, pewnie rozstałabym się znacznie łatwiej.
Dla porównania z poprzednim związkiem: przyszedł kolega do męża, zagadnął mnie o wspólnych znajomych, znalazł się temat, więc zaczęliśmy rozmawiać. Po wyjściu znajomego był foch, że kolega nie do mnie przyszedł, po co z nim rozmawiam. Pamiętam, jak po kłótni szłam odebrać syna ze szkoły i płakałam.
Spotykało się z kolei znajomych PP - byłam pełnoprawną towarzyszką i uczestniczką spotkania, jeszcze Pepek potrafił mnie przy kumplach pochwalić.
Leżałam, źle się czułam - mężuś nawet nie zapytał, co mi jest, a jak go wreszcie poprosiłam o pomoc, nie miał czasu, musiałam czekać i zdychać. Gdy miałam podobną sytuację z PP - sam zaproponował pomoc i mi jej udzielił. I tak dalej, było więcej takich sytuacji, ale za bardzo się już rozgaduję...
No, cholera, pomijając alkoholizm, miałam też NORMALNOŚĆ, czułam się człowiekiem. To było piękne po tym, co przeszłam w poprzednim związku.
No, ale jeśli ktoś w jednej chwili przytula, a za chwilę oszukuje, by wycyganić pieniądze na wódkę, to nie ma o czym mówić.
Nie chciałam, żeby ten temat tak znowu urósł, ot podzieliłam się pewnym odczuciem (tą "satysfakcją").