Moja biografia związkowa jest nietypowa. Bardzo długo byłam sama. Potem przeżyłam kilka bardzo przykrych rozczarowań. Potem zaczęłam zglębiać temat "szczęśliwych singli", poczucia własnej wartości itd. W domu miałam dobry przekaz, jeśli chodzi o radość życia, docenianie tego, co się ma, niegrymaszenie.
To wszystko sprawia, że dziś mam głębokie przekonanie: czy w związku, czy sama, chcę stać na własnych nogach i umieć sama sobie "robić" szczęście. Owszem miewam smutki, ale cieszy mnie byle pierdółka i choć chciałabym związku, nie jest to rozpaczliwie dojmująca potrzeba.
O pomniku pomyślało mi się właśnie: os...wają go, za przeproszeniem, ptaszki większe i mniejsze, ale on stoi dumny i ani myśli się tym przejmować. Robi i wie swoje.
Co do mojego ogródka, jest on dla mnie świetną terapią zajęciową
Czasami się ociągam, ilekroć jednak się przemogę, zawsze nagrodą jest cudowne odprężenie i satysfakcja. Oprócz terapii jest też nauczycielem oczywistych życiowych prawd. W ogródku niczego nie można odłożyć na później, do czego mam paskudne ciągoty. Jeśli nie wyplewię na czas, zginą zasiewy. Jeśli nie poświęcę dwudziestu minut na codzienne (albo prawie codzienne) przesiekanie grządek, to za dwa tygodnie będę w pocie czoła przez dwie godziny wyrywać gołymi rękami paskudne zielsko. Niby oczywiste, ale jakie mądre!
Mogłabym napisać jakiś blogowy tekst: "Czego można się nauczyć od swojego ogródka".
W domu zdarzyło mi się kiedyś ususzyć nawet kaktusa (poważnie!), ale lekcja jest oczywista: nie dbasz - nie masz. A ja chcę cieszyć oko moim grudniakami. Mówię więc sobie raz na tydzień: o nie, droga koleżanko, żadne za chwilę. Marsz podlewać!
Odniosę się jeszcze, Adelo, do Twoich wczorajszych słów.
Trudno mi powiedzieć, czy mam silny charakter, ale czasami myślę, że owszem. Powiedział mi kiedyś PP, że mam siłę wewnętrzną - może i prawda.
Wiele rzeczy mam przemyślanych i poukładanych w głowie. Czasem wpadam w zamęt, ale wiem, że prędzej czy później coś mi się z zamętu wyklaruje. Nie boję się swoich błędów, poradzę sobie. Zdarza mi się pytać innych, lecz ostateczną decyzję podejmuję na własny rachunek i odpowiedzialność. I na ogół ta polityka zdaje egzamin.
Dzisiaj znowu odwiedził mnie PP. Trzy tygodnie już wytrzymuje w trzeźwości. Kibicuję mu z całego serca.
Opowiadał, że pierwszy tydzień to była huśtawka nastrojów i wściekanie się o wszystko. Rzeczywiście był wtedy zdrowo stuknięty, chyba to w tym czasie walnęłam go tą nieszczęsną patelnią.
Dzisiaj mu powiedziałam, że choć rozum mówi mi co innego, mówi, że to nie tak - czułam się gorsza od Nowej, że to ona nakłoniła go do leczenia. Powiedział mi na to, że zupełnie nie o to chodzi. Ot, jakiś dogodny moment, sytuacja, kliknięcie jakiegoś brakującego elementu.
Fajnie jest czuć, że choć nie pójdziemy dalej razem przez życie, jesteśmy dla siebie ludźmi bliskimi, zachowaliśmy do siebie szacunek i sympatię. Nie walczyłabym o to, ale jeśli jest - cenię to sobie. To takie.... ludzkie i godne.
Oczywiście nie wiem, jak będzie dalej, ale nie zaprzątam sobie tym głowy. Poradzę sobie.