Wile piszecie o niskim poczuciu wartości ale niewiele się pisze o tym wysokim oczywiście nie mam tu na myśli narcyzów. Jak dotąd nie spotkałem za dużo ludzi o wysokim poczuciu wartości którzy nie byli zwykłymi burakami w garniturach. Ilu z was ma wysokie poczucie wartości.
Bo ludzie o wysokim poczuciu własnej wartości nie mają potrzeby zakladania tu tematow.
Btw. Co to ma wspólnego z działem o seksie?
Bo ludzie o wysokim poczuciu własnej wartości nie mają potrzeby zakladania tu tematow.
Btw. Co to ma wspólnego z działem o seksie?
Raczej bym powiedział, że skrajnie wysoka pewność siebie to druga strona tej samej monety.
Lady Loka napisał/a:Bo ludzie o wysokim poczuciu własnej wartości nie mają potrzeby zakladania tu tematow.
Btw. Co to ma wspólnego z działem o seksie?
Raczej bym powiedział, że skrajnie wysoka pewność siebie to druga strona tej samej monety.
Zależy czy faktycznie mówimy o skrajnie wysokiej czy wysokiej. Chociaż i tak tacy ludzie nie tworzą tematów na forum, bo nie mają takiej potrzeby.
Bo ludzie o wysokim poczuciu własnej wartości nie mają potrzeby zakladania tu tematow.
Btw. Co to ma wspólnego z działem o seksie?
To jest też dział psychologia.
Jak dotąd nie spotkałem za dużo ludzi o wysokim poczuciu wartości którzy nie byli zwykłymi burakami w garniturach. Ilu z was ma wysokie poczucie wartości.
Równie dobrze mogli wcale burakami nie być, tylko Ty ich tak odebrałeś z jakiegoś powodu...
Z drugiej strony, czy tylko ludzie w garniturach mogą mieć wysokie poczucie wartości? Moim zdaniem nie. Można sie dobrze ze sobą czuć nosząc fartuch, albo spodnie ogrodniczki. Garnitur i w domyśle pieniądze nie mają tu nic do rzeczy.
7 2020-06-07 19:09:38 Ostatnio edytowany przez Socjallibertarianin (2020-06-07 19:09:58)
Mylisz się każdy z którym rozmawiałem tak to odebrał. niektórym ludziom takie buraki się podobają
A czy można mieć wysokie poczucie wartości, czuć się dobrze samym ze sobą, ale do czasu, gdy nie wejdzie się do łóżka, gdzie nagle pewność siebie pikuje w dół? Bo wydaje mi się, że tak mam.
Laska na jutubsach opowiadala kiedys o poczuciu wartosci (czekawe, czy sie zgodzicie):
OSOBA Z ZANIZONYM POCZUCIEM W. - nieswiadomie zaniza swoje zdolnosci i nie podejmuje nawet wysilku, zeby realizowac swoje cele. W zwiazkach jest bardzo siebie niepewna i przypisuje partnerowi pozytywne cechy (nawet tam, gdzie ich nie ma). Poswieca duzo czasu, zeby rozszyfrowac niejasne sytuacje z partnerem (np. co podmiot liryczny mial na mysli). Sa bardziej sklonni do ponizania samych siebie i brania na siebie winy, niz atakowaniu innych.
OSOBA Z POCZUCIEM W. W NORMIE - adekwatnie patrzy na swoje mozliwosci. Gdy poznaje jakies nowe osoby, a ich zachowanie nie jest jasne lub jest jakies dziwne, to nie poświeca im czasu (na rozszyfrowaywanie). Nie poniza tez ludzi, bo nie ma potrzeby pompowania sobie ego, ani marnowania czasu na osoby, które nie są w jej życiu wartościowe. Nikomu nie szkodzi i wie czego chce, a czego nie i po prostu idzie w swoja strone.
OSOBA ZE ZBYT WYSOKIM POCZUCIEM W. - stawia sobie zbyt trudne do osiągnięcia cele. Zycie niestety to weryfikuje i taka osoba doznaje bardzo intensywnych spadków z poziomu swojego superego w dol w przypadku porazek. Wtedy dochodzi do nagłego spadku poczucia wartości, kompleksów, dołka. Jest to dla tych osob nie do zniesienia, dlatego czesto oskarzaja innych o swoje niepowodzenia (zeby nie ześwirować). Zdarza się, ze chętnie poniżają innych ludzi i wymuszają tez komplementy.
Dlatego własnie osoby ze zbyt wysokim poczuciem wartości, sprawiają czasami wrażenie osob ze zbyt niskim, poniewaz oboje osiagaja ten niski pulap w poczuciu wartosci. Roznica jest taka, ze osoby z niskim utrzymuja sie na nim stabilnie, a osoby z zawyżonym doznaja silnych spadkow i skokow.
Lady Loka napisał/a:Bo ludzie o wysokim poczuciu własnej wartości nie mają potrzeby zakladania tu tematow.
Btw. Co to ma wspólnego z działem o seksie?
To jest też dział psychologia.
Psychologia seksu. Czysta psychologia jest wyżej.
Narcyz zwykle nie ma tak prawdziwie wysokiego poczucia wartosci, tylko sam siebie nienawidzi i dlatego jest delusional.
Mam 'wysokie' poczucie wartosci i adekwatne.
Narcyz zwykle nie ma tak prawdziwie wysokiego poczucia wartosci, tylko sam siebie nienawidzi i dlatego jest delusional.
Mam 'wysokie' poczucie wartosci i adekwatne.
W sumie to zazdroszczę takim ludziom jak Ty, chociaż dla mnie jesteście wręcz jak "kosmici". Zawsze byłem zakompleksiony. Z racji niskiego wzrostu jako chłopak byłem raczej "popychadłem". Miałem lepsze relacje z dziewczynami, ale gdy zacząłem się nimi interesować już na poważniej to zawsze wpadałem w coś co się teraz nazywa "friendzone". Prawiczkiem byłem długo. Ożeniłem się późno. A teraz sypie się moje małżeństwo. Żona rozważa wyprowadzkę. Moje poczucie wartości jest równe zeru. Wszyscy mówią, że powinienem najpierw pokochać siebie, a ja nie widzę za co miałbym się pokochać.
Winter.Kween napisał/a:Narcyz zwykle nie ma tak prawdziwie wysokiego poczucia wartosci, tylko sam siebie nienawidzi i dlatego jest delusional.
Mam 'wysokie' poczucie wartosci i adekwatne.
W sumie to zazdroszczę takim ludziom jak Ty, chociaż dla mnie jesteście wręcz jak "kosmici". Zawsze byłem zakompleksiony. Z racji niskiego wzrostu jako chłopak byłem raczej "popychadłem". Miałem lepsze relacje z dziewczynami, ale gdy zacząłem się nimi interesować już na poważniej to zawsze wpadałem w coś co się teraz nazywa "friendzone". Prawiczkiem byłem długo. Ożeniłem się późno. A teraz sypie się moje małżeństwo. Żona rozważa wyprowadzkę. Moje poczucie wartości jest równe zeru. Wszyscy mówią, że powinienem najpierw pokochać siebie, a ja nie widzę za co miałbym się pokochać.
Może to kwestia lokowania kapitału budującego wartość?
Pomijając tragedię rodzinną jaka teraz ma miejsce. Przykro czytać, że coś takiego ma miejsce.
Sam skupiam się na rozwoju, czy to umiejętności, czy zdobywania wiedzy. Świat na zewnątrz interesuje mnie bardziej teoretycznie niż praktycznie. Nie opieram na nim budowy swojej wartości.
Misinx napisał/a:Winter.Kween napisał/a:Narcyz zwykle nie ma tak prawdziwie wysokiego poczucia wartosci, tylko sam siebie nienawidzi i dlatego jest delusional.
Mam 'wysokie' poczucie wartosci i adekwatne.
W sumie to zazdroszczę takim ludziom jak Ty, chociaż dla mnie jesteście wręcz jak "kosmici". Zawsze byłem zakompleksiony. Z racji niskiego wzrostu jako chłopak byłem raczej "popychadłem". Miałem lepsze relacje z dziewczynami, ale gdy zacząłem się nimi interesować już na poważniej to zawsze wpadałem w coś co się teraz nazywa "friendzone". Prawiczkiem byłem długo. Ożeniłem się późno. A teraz sypie się moje małżeństwo. Żona rozważa wyprowadzkę. Moje poczucie wartości jest równe zeru. Wszyscy mówią, że powinienem najpierw pokochać siebie, a ja nie widzę za co miałbym się pokochać.
Może to kwestia lokowania kapitału budującego wartość?
Pomijając tragedię rodzinną jaka teraz ma miejsce. Przykro czytać, że coś takiego ma miejsce.
Sam skupiam się na rozwoju, czy to umiejętności, czy zdobywania wiedzy. Świat na zewnątrz interesuje mnie bardziej teoretycznie niż praktycznie. Nie opieram na nim budowy swojej wartości.
Tez mam podobnie. Skupiam sie bardziej na sobie niz na wszystkim wokolo.
Na tym co ja potrzebuje, co ja czuje, czego ja chce, czego chce sie dowiedziec. Paradoksalnie taki egoizm sprawia, ze jestem calkiem dobra przyjaciolka. Dlatego, ze jak sama wiem czego chce i sama siebie znam to i wtedy latwiej mi sie skupic na innych. Wtedy nie mysle o tym co tam do mnie czuja inni, jak mnie oceniaja, czy mnie lubia i szanuja. Skupiam sie na tym co im tam dolega i czego potrzebuja. Rozmowy moje tocza sie przez to lepiej i latwiej mi cos doradzic, bo jestem tak skupiona na tym co ktos mowi, ze wiem co odpowiedziec.
Dlatego zawsze wiem, ze ktos klamie. Nie jestem rozproszona tym by sie prezentowac w jakis sposob, by byc akceptowana.
Misinx Bardzo mi przykro to slyszec. Jezeli potrzebujesz porozmawiac to mozesz napisac.
Jestem pewna, ze nawet w Twoim wypadku jest mozliwe bys siebie zaakceptowal czy tez pokochal.
To jest tak naprawde bardzo proste, chociaz trudne do wykonania. Jezeli jestes w stanie kochac kogos to bedziesz mogl pokochac siebie.
Jezeli nie umiesz kochac siebie to nie pokochasz innej osoby naprawde.
To brzmi absurdalnie, ale to sie ze soba laczy. Jezeli chcesz to prosciej postaram sie to wyjasnic.
15 2020-06-08 10:49:52 Ostatnio edytowany przez Lagrange (2020-06-08 10:50:36)
Cały dowcip z poczuciem własnej wartości to chyba umiejętność skupienia się na tym co ważne. Jeden skupia się na niewielkim wzroście, drugi na tym że ma niezłą gadkę. Jeden powie o mnie patałach nie umie dobrze wbić gwoździa w ścianę, drugi zauważy że stać mnie na wynajęcie kogoś kto zrobi to za mnie.
Nie mam kłopotu z poczuciem własnej wartości. Na moje potrzeby wystarczająco inteligentny, w zawodzie sobie radzę, rodzinę założyłem i utrzymałem, dzieci mimo iż dorosłe to dalej ze mną rozmawiają. Nigdy nie chciałem być jakimś prezesem czy prezydentem. Osiągnąłem to co chciałem i żyje tak jak lubię.
Co rozumiemy przez wysokie poczucie wlasnej wartosci? Bo czym innym jest czlowiek ktory po prostu zna swoja wartosc i wykorzystuje ja w zyciu a czym innym czlowiek opowiadajacy naokolo co to nie on. No i jak pisala Szymborska, tyle o sobie wiemy ile nas sprawdzono.
Już jako nastolatka miałam wysokie, ale bardzo zdrowe (i nie jest to tylko moja opinia) poczucie własnej wartości. To mi pozwalało samej ze sobą czuć się dobrze, nie wpadać w kompleksy, wyrobić w sobie odpowiednią asertywność. Nigdy nie robiłam niczego wbrew sobie, aby się komuś przypodobać, a z drugiej strony to właśnie ta pewność siebie innym dawała do zrozumienia, że wiem co robię, jestem do swojej decyzji przekonana i w nosie mam co będą o tym myśleć, w rezultacie myśleli dobrze. Być może również dlatego nigdy nie przechodziłam przez okres buntu, bo zwyczajnie nie byłam sfrustrowana i nie miałam przeciw czemu się buntować. Wśród ludzi czułam się dobrze, rodzice bardzo we mnie wierzyli i mnie wspierali, miałam przyjaciół, fajną paczkę, podobałam się chłopakom.
Dzięki poczuciu własnej wartości sięgałam po to, czego chciałam, a jeśli coś nie do końca poszło po mojej myśli, to traktowałam to jak doświadczenie i szłam do przodu. Do dziś jestem silną, konkretną i zdecydowaną, ale też empatyczną i uczuciową osobą, jest mi z samą ze sobą bardzo dobrze, choć nie ukrywam, że mam za sobą doświadczenia, które tę moją pewność siebie wystawiły na próbę, co powodowało, że musiałam wtedy trochę nad sobą popracować.
Już jako nastolatka miałam wysokie, ale bardzo zdrowe (i nie jest to tylko moja opinia) poczucie własnej wartości. To mi pozwalało samej ze sobą czuć się dobrze, nie wpadać w kompleksy, wyrobić w sobie odpowiednią asertywność. Nigdy nie robiłam niczego wbrew sobie, aby się komuś przypodobać, a z drugiej strony to właśnie ta pewność siebie innym dawała do zrozumienia, że wiem co robię, jestem do swojej decyzji przekonana i w nosie mam co będą o tym myśleć, w rezultacie myśleli dobrze. Być może również dlatego nigdy nie przechodziłam przez okres buntu, bo zwyczajnie nie byłam sfrustrowana i nie miałam przeciw czemu się buntować. Wśród ludzi czułam się dobrze, rodzice bardzo we mnie wierzyli i mnie wspierali, miałam przyjaciół, fajną paczkę, podobałam się chłopakom.
Dzięki poczuciu własnej wartości sięgałam po to, czego chciałam, a jeśli coś nie do końca poszło po mojej myśli, to traktowałam to jak doświadczenie i szłam do przodu. Do dziś jestem silną, konkretną i zdecydowaną, ale też empatyczną i uczuciową osobą, jest mi z samą ze sobą bardzo dobrze, choć nie ukrywam, że mam za sobą doświadczenia, które tę moją pewność siebie wystawiły na próbę, co powodowało, że musiałam wtedy trochę nad sobą popracować.
Olinka, skłoniłas mnie do pewnych ważnych przemyśleń... Dzięki
Mam takie małe przemyślenia odnośnie jednego z elementów, o których wspomniała Olinka.Chodzi mianowicie o podejście do przeżywanych porażek i błędów. Kiedyś ze znajomym mniej więcej w moim wieku zastanawialiśmy się co sprawia, że obecne pokolenie tzw. "milenialsów", bo najczęściej u nich takie zachowanie widać, oczekuje, że wszystko się musi udać od razu za pierwszym razem. Jeśli nawet poczucie porażki i niepowodzeń nie wywołuje zwątpienia, ale raczej wściekłość, że coś nie poszło po ich myśli, tak jakby oczekiwali zawsze i wszędzie samych sukcesów. Albo poddają się za pierwszym razem albo zwyczajnie wkurzają, że muszą za coś się brać drugi raz. Ma się wrażenie, że niektórzy nie uznają po prostu w swoim życiu porażek, oczekując sukcesu za każdym razem po pierwszym podejściu.
Ma ktoś podobne wrażenie?
Już jako nastolatka miałam wysokie, ale bardzo zdrowe (i nie jest to tylko moja opinia) poczucie własnej wartości. To mi pozwalało samej ze sobą czuć się dobrze, nie wpadać w kompleksy, wyrobić w sobie odpowiednią asertywność. Nigdy nie robiłam niczego wbrew sobie, aby się komuś przypodobać, a z drugiej strony to właśnie ta pewność siebie innym dawała do zrozumienia, że wiem co robię, jestem do swojej decyzji przekonana i w nosie mam co będą o tym myśleć, w rezultacie myśleli dobrze. Być może również dlatego nigdy nie przechodziłam przez okres buntu, bo zwyczajnie nie byłam sfrustrowana i nie miałam przeciw czemu się buntować. Wśród ludzi czułam się dobrze, rodzice bardzo we mnie wierzyli i mnie wspierali, miałam przyjaciół, fajną paczkę, podobałam się chłopakom.
Dzięki poczuciu własnej wartości sięgałam po to, czego chciałam, a jeśli coś nie do końca poszło po mojej myśli, to traktowałam to jak doświadczenie i szłam do przodu. Do dziś jestem silną, konkretną i zdecydowaną, ale też empatyczną i uczuciową osobą, jest mi z samą ze sobą bardzo dobrze, choć nie ukrywam, że mam za sobą doświadczenia, które tę moją pewność siebie wystawiły na próbę, co powodowało, że musiałam wtedy trochę nad sobą popracować.
Normalnie ja bym Cię odlał w brązie
Już jako nastolatka miałam wysokie, ale bardzo zdrowe (i nie jest to tylko moja opinia) poczucie własnej wartości. To mi pozwalało samej ze sobą czuć się dobrze, nie wpadać w kompleksy, wyrobić w sobie odpowiednią asertywność. Nigdy nie robiłam niczego wbrew sobie, aby się komuś przypodobać, a z drugiej strony to właśnie ta pewność siebie innym dawała do zrozumienia, że wiem co robię, jestem do swojej decyzji przekonana i w nosie mam co będą o tym myśleć, w rezultacie myśleli dobrze. Być może również dlatego nigdy nie przechodziłam przez okres buntu, bo zwyczajnie nie byłam sfrustrowana i nie miałam przeciw czemu się buntować. Wśród ludzi czułam się dobrze, rodzice bardzo we mnie wierzyli i mnie wspierali, miałam przyjaciół, fajną paczkę, podobałam się chłopakom.
Dzięki poczuciu własnej wartości sięgałam po to, czego chciałam, a jeśli coś nie do końca poszło po mojej myśli, to traktowałam to jak doświadczenie i szłam do przodu. Do dziś jestem silną, konkretną i zdecydowaną, ale też empatyczną i uczuciową osobą, jest mi z samą ze sobą bardzo dobrze, choć nie ukrywam, że mam za sobą doświadczenia, które tę moją pewność siebie wystawiły na próbę, co powodowało, że musiałam wtedy trochę nad sobą popracować.
Jako nastolatka miałam dokładnie odwrotnie. Moje poczucie wartości było zerowe, albo i na minusie, z tego co pamiętam. Źle czułam się sama ze sobą, myślałam, że jestem gruba, za brzydka, głupia i mam małe szanse na chłopaka, bo nie możliwe, aby ktoś fajny zainteresował się takim g... jak ja -tak wtedy myślałam. W zasadzie wszystko robiłam wbrew sobie, słuchałam rodziców, koleżanek, dziadków, robiłam nie to co chcialam sama, ale to, czego życzyli sobie inni, zwłaszcza rodzina, będąc jednocześnie bardzo z tym nieszczęśliwa. Robiłam to aby sie innym przypodobać, aby mieć koleżanki i aby rodzice mnie nie odrzucili-tak wtedy myślałam. Okresu buntu nigdy nie przechodziłam, nie wagarowalam, nie malowana włosów na niebiesko, nie piłam nie paliłam i nie wloczylam się z chłopakami. Byłam dobra uczennica i posłuszna i grzeczna córka, ale w środku czułam się źle i fatalnie nawet. Miałam mimo tego dobre koleżanki, rodzice wspierali mnie ale tylko w tym, co uważali za stosowne, poza tym nie miałam nic do powiedzenia na temat np wyboru szkoły czy swojego wyglądu. Chłopakom się nie podobałam, nigdy nie byłam w związku jako nastolatka, nawet się wtedy nie calowalam.
I teraz pytanie, czemu jedna osób jest taka w nastolectwie a inna zupelnie inna, czy to wpływ wychowania czy wrodzonych cech charakteru. Acha czasami miałam przejawy buntu (np chciałam podciąć włosy, czy zapisać się na angielski, albo pojechać na biwak z harcerzami), ale szybko mnie pacyfikowano, więc złego co pamietam coś tam próbowałam się przeiwstawiac, ale nic z tego nie wychodziło.
moim zdaniem to w większosci charakter. myślę, że każdy rodzi się z jakimś temperamentem, a druga sprawa to obserwacja świata już od dziecka i wyciąganie pewnych wniosków z obserwacji, również inspirowanie się ludzmi.
ja mam dwójkę rodzeństwa, może rózne czasy, ale rodzice ci sami - a każdy z nas zupełnie inny.
ja też zawsze miałam i mam wysokie poczucie własnej wartości. mogłabym śmiało napisać to co Olinka, z tym, że u mnie okres buntu trwa całe życie aczkolwiek mój bunt raczej był akceptowany przez moją rodzinę i otoczenie ale raczej dlatego, że każdy wiedział, że i tak zrobię po swojemu. dzięki temu od wielu lat jestem samodzielna, wiem, ze zawsze sobie poradzę i decyduję sama o sobie.
do dziś pamiętam jedną sytuację, miałam może z 6 lat kiedy byłam rano z ciotką w sklepie (ciotka własnie z tych co lubią ustawiać resztę) i zapytała mnie co chcę zjeść na śniadanie. ja na to, że śledzia w occie. ciocia na to, że rano nie je się śledzia i nie kupi mi śledzia na śniadanie. byłam wściekła bo nie rozumiałam jak można czegoś nie zrobić "bo nie" a przecież nie ma nic złego w śledziu na śniadanie. do dziś to pamiętam bo to jedna z nielicznych sytuacji gdy nie spełniłam swoich własnych potrzeb. do dziś jak mam ochotę na śniadanie zjeść danie obiadowe to to robię.
większość dzieciństwa spędziałam z kolei z babcią na wsi, ktora była bardzo wyluzowana.
kiedyś zapytałam czy mogę razem z psami zjeść kaszę z mięsem z miski. powiedziała, że śmiało tylko niedosolone. zjadłam. babcia pozwalała mi na wszystko i chyba dlatego dziś myślę, że mogę wszystko
moim zdaniem to w większosci charakter. myślę, że każdy rodzi się z jakimś temperamentem, a druga sprawa to obserwacja świata już od dziecka i wyciąganie pewnych wniosków z obserwacji, również inspirowanie się ludzmi.
ja mam dwójkę rodzeństwa, może rózne czasy, ale rodzice ci sami - a każdy z nas zupełnie inny.
Niezupełnie. Rodzenstwo jest traktowane inaczej przez rodziców. Np jedna siostra jest zwyzywana, gdy chce najpierw dokończyć oglądać film, a gary zmyje nie w tej chwili a za pół godziny, jak skończy oglądać, a inna wagaruje, pyskuje i mycie garów ani jej w głowie - a mimo tego rodzice bardziej jej pomagają niż tej pierwszej.
Ogólnie po latach stwierdzam, że bardziej opłaca się być tą niegrzeczną.
moim zdaniem to w większosci charakter. myślę, że każdy rodzi się z jakimś temperamentem, a druga sprawa to obserwacja świata już od dziecka i wyciąganie pewnych wniosków z obserwacji, również inspirowanie się ludzmi.
ja mam dwójkę rodzeństwa, może rózne czasy, ale rodzice ci sami - a każdy z nas zupełnie inny.ja też zawsze miałam i mam wysokie poczucie własnej wartości. mogłabym śmiało napisać to co Olinka, z tym, że u mnie okres buntu trwa całe życie
aczkolwiek mój bunt raczej był akceptowany przez moją rodzinę i otoczenie ale raczej dlatego, że każdy wiedział, że i tak zrobię po swojemu. dzięki temu od wielu lat jestem samodzielna, wiem, ze zawsze sobie poradzę i decyduję sama o sobie.
do dziś pamiętam jedną sytuację, miałam może z 6 lat kiedy byłam rano z ciotką w sklepie (ciotka własnie z tych co lubią ustawiać resztę) i zapytała mnie co chcę zjeść na śniadanie. ja na to, że śledzia w occie. ciocia na to, że rano nie je się śledzia i nie kupi mi śledzia na śniadanie. byłam wściekła bo nie rozumiałam jak można czegoś nie zrobić "bo nie" a przecież nie ma nic złego w śledziu na śniadanie. do dziś to pamiętam bo to jedna z nielicznych sytuacji gdy nie spełniłam swoich własnych potrzeb. do dziś jak mam ochotę na śniadanie zjeść danie obiadowe to to robię.większość dzieciństwa spędziałam z kolei z babcią na wsi, ktora była bardzo wyluzowana.
kiedyś zapytałam czy mogę razem z psami zjeść kaszę z mięsem z miski. powiedziała, że śmiało tylko niedosolone. zjadłam. babcia pozwalała mi na wszystko i chyba dlatego dziś myślę, że mogę wszystko
Jeśli dobrze rozumiem, to pod "temperamentem i charakterem" lokujesz to, co po prostu jest nam przekazane w genach. A zgodnie z tym co słyszałem od psychologów to jacy jesteśmy jest raczej determinowane przez nasze wychowanie, przeżycia z dzieciństwa. Geny nie mają tak dużego wpływu jak się powszechnie sądzi.
Ja wychowałem się w domu z "zimnych chowem" chociaż jestem jedynakiem i powszechnie się uważa, że jedynaki są rozpieszczone itd. Przez bardzo długi czas uważałem, że rodzice są mi nieprzychylni. Tak naprawdę moją relację z nimi poprawiła dopiero moja wyprowadzka. Zresztą w ogóle relacja emocjonalna w tym domu była mocno popieprzona. Matka odkąd pamiętam uczyniła ze mnie swój obiekt do wylewania żali na ojca, czym tak naprawdę "kastrowała" go w moich oczach. To jest zapewne przyczyną tego, że nie ciągnie mnie do bliższych znajomości z facetami i mam też problem z własnym poczuciem męskości.
moim zdaniem to w większosci charakter. myślę, że każdy rodzi się z jakimś temperamentem, a druga sprawa to obserwacja świata już od dziecka i wyciąganie pewnych wniosków z obserwacji, również inspirowanie się ludzmi.
ja mam dwójkę rodzeństwa, może rózne czasy, ale rodzice ci sami - a każdy z nas zupełnie inny.ja też zawsze miałam i mam wysokie poczucie własnej wartości. mogłabym śmiało napisać to co Olinka, z tym, że u mnie okres buntu trwa całe życie
aczkolwiek mój bunt raczej był akceptowany przez moją rodzinę i otoczenie ale raczej dlatego, że każdy wiedział, że i tak zrobię po swojemu. dzięki temu od wielu lat jestem samodzielna, wiem, ze zawsze sobie poradzę i decyduję sama o sobie.
do dziś pamiętam jedną sytuację, miałam może z 6 lat kiedy byłam rano z ciotką w sklepie (ciotka własnie z tych co lubią ustawiać resztę) i zapytała mnie co chcę zjeść na śniadanie. ja na to, że śledzia w occie. ciocia na to, że rano nie je się śledzia i nie kupi mi śledzia na śniadanie. byłam wściekła bo nie rozumiałam jak można czegoś nie zrobić "bo nie" a przecież nie ma nic złego w śledziu na śniadanie. do dziś to pamiętam bo to jedna z nielicznych sytuacji gdy nie spełniłam swoich własnych potrzeb. do dziś jak mam ochotę na śniadanie zjeść danie obiadowe to to robię.większość dzieciństwa spędziałam z kolei z babcią na wsi, ktora była bardzo wyluzowana.
kiedyś zapytałam czy mogę razem z psami zjeść kaszę z mięsem z miski. powiedziała, że śmiało tylko niedosolone. zjadłam. babcia pozwalała mi na wszystko i chyba dlatego dziś myślę, że mogę wszystko
No widzisz, czyli jednak wychowanie (babcia na wsi) Gdyby to był tylko charakter, to po co w ogóle chodzić do terapeuty ? Każdy Ci powie, że tego już nie zmienisz. Jedynie możesz nauczyć się obsługi siebie.
Niestety lub stety często dzieciństwo ma na nas ogromny wpływ. Jeśli nasze relacje w rodzinie były zdrowe i było bezpiecznie to zapewne nie będzie w nas tego lęku i zwątpienia. Widzę to po znajomych i ogromnie zazdroszczę, mnie chyba nikt bezinteresownie nigdy nie kochał. Ja niestety stwierdzam, że pewnych rzeczy nie wyniosłam z domu. Często nie traktowano poważnie moich potrzeb i widzę jak to to mnie określiło. Wiadomo walczę z tym, jestem tego świadoma, ale trudności są i obawiam się, że zostaną. Ech
Ja wychowałem się w domu z "zimnych chowem" chociaż jestem jedynakiem i powszechnie się uważa, że jedynaki są rozpieszczone itd. Przez bardzo długi czas uważałem, że rodzice są mi nieprzychylni. Tak naprawdę moją relację z nimi poprawiła dopiero moja wyprowadzka. Zresztą w ogóle relacja emocjonalna w tym domu była mocno popieprzona. Matka odkąd pamiętam uczyniła ze mnie swój obiekt do wylewania żali na ojca, czym tak naprawdę "kastrowała" go w moich oczach. To jest zapewne przyczyną tego, że nie ciągnie mnie do bliższych znajomości z facetami i mam też problem z własnym poczuciem męskości.
Znane. Lata nastoletnie są można śmiało powiedzieć spierdzielone przez coś takiego, a czym skorupka przesiąknie za młodu siedzi to w człowieku.
U mnie bunt w zasadzie jest obecnie od 19 roku życia. Po pierwszej śmierci trzeba było ukształtować osobowość na nowo.
No widzisz, czyli jednak wychowanie (babcia na wsi)
Gdyby to był tylko charakter, to po co w ogóle chodzić do terapeuty ? Każdy Ci powie, że tego już nie zmienisz. Jedynie możesz nauczyć się obsługi siebie.
Niestety lub stety często dzieciństwo ma na nas ogromny wpływ. Jeśli nasze relacje w rodzinie były zdrowe i było bezpiecznie to zapewne nie będzie w nas tego lęku i zwątpienia. Widzę to po znajomych i ogromnie zazdroszczę, mnie chyba nikt bezinteresownie nigdy nie kochał. Ja niestety stwierdzam, że pewnych rzeczy nie wyniosłam z domu. Często nie traktowano poważnie moich potrzeb i widzę jak to to mnie określiło. Wiadomo walczę z tym, jestem tego świadoma, ale trudności są i obawiam się, że zostaną. Ech
Tylko, ze każdy ma coś takiego z domu, tylko jedni więcej a inni mniej (odrzucając już skrajne zaniedbanie, patologię, przypalanie papierosami, bicie do krwi i tym podobne). Na szczęście dzieciństwo już się nie wróci, a w dorosłym życiu może być tylko lepiej, jak już sie człowiek zorientuje w czym problem.
"No widzisz, czyli jednak wychowanie (babcia na wsi) Gdyby to był tylko charakter, to po co w ogóle chodzić do terapeuty ? Każdy Ci powie, że tego już nie zmienisz. Jedynie możesz nauczyć się obsługi siebie."
moim zdaniem temperament jest takim "filtrem" przez który przelatują nasze życiowe doświadczenia.
jednemu dziecku powiesz "nie ruszaj tego" i ono posłucha (bo jest z natury uległe), a drugie nie posłucha (bo jest buntownicze)
co do babci to była dla mnie auorytetem, jako dziecko tego oczywiscie nie wiedziałam, ale wiem to dziś jako dorosła osoba, że w ogóle charakterologicznie bliżej mi do niej niż do rodziców.
jeśli chodzi o rodziców to byłam wychowana jak typowe dziecko lat 80-90 - nikogo nie interesowało co robie na podwórku, tylko przychodziłam na obiad.
nie byłam najbardziej kochanym dzieckiem przez mamę, ale nie przeszkadzało mi to. przez tatę tak ale szybko zmarł.
"Jeśli dobrze rozumiem, to pod "temperamentem i charakterem" lokujesz to, co po prostu jest nam przekazane w genach. A zgodnie z tym co słyszałem od psychologów to jacy jesteśmy jest raczej determinowane przez nasze wychowanie, przeżycia z dzieciństwa. "
j.w - uważam, że z temperamentem się rodzimy i jest filtrem.
jak kolega w przedszkolu kopnie to albo się popłaczesz i pójdziesz do pani albo wkurwisz i mu oddasz.
moim zdaniem z tym się człowiek rodzi.
"
j.w - uważam, że z temperamentem się rodzimy i jest filtrem.
jak kolega w przedszkolu kopnie to albo się popłaczesz i pójdziesz do pani albo wkurwisz i mu oddasz.
moim zdaniem z tym się człowiek rodzi.
Do pewnego momentu, dopóki ktos, rodzic Ci nie powie: mozesz mu oddać, albo dopóki sama nie znajdziesz siły.
Przypomniała mi się akcja ze szkoły podstawowej. Byłam bardzo cichym, spokojnym, potulnym dzieckiem, co to mi każdy mógł napluć na twarz a ja jeszcze przepraszałam, że go zirytowałam.
Był taki jeden chłopak z innej klasy, który mnie zawsze wyzywał, ciągnął za włosy, wyśmiewał, robił głupie uwago (i nie nie były to tzw końskie zaloty, on się normalnie znęcał, dzieci też znecają się nad sobą). ta sytuacja nie pamiętam trwała rok, może dwa. Aż pewnego razu (mieliśmy może po 10 lat), znowu się przyczepił, było to na szkolnym korytarzu, zaczął mnie wyzywać, popychać ręką , przedrzeźniać, nic do niego nie trafiało. Nagle pamiętam, że ogarnęła mnie taka furia i z całej siły go popchnęłam. Wyłożył się jak długi (a byliśmy tego samego wzrostu, nie to, ze był chucherkiem). Pamiętam jego zaskoczenie na tej bezczelnej twarzy, uśmieszek moment mu zniknął, a za chwilę zrobił minę, jakby się miał popłakać, był w szoku. Akcja nie skończyła się u żadnego nauczyciela, jakoś nikt nie naskarżył, chociaż było pełno dzieciaków dookoła. Ale do końca podstawówki, do 8 klasy miałam spokój, nie spotkała mnie zs jego strony żadna nieprzyjemność, skończyło się jak nożem uciął. Do dziś nie wiem, co się wtedy stało, bo na ogół byłam bardzo pokojowa, uległa i spokojna.
30 2020-06-09 12:35:22 Ostatnio edytowany przez bagienni_k (2020-06-09 12:39:59)
Dzieciństwo i sposób wychowania odciskają twarde piętno an charakterze człowieka. Chociaż z czasem można się wyrobić. Sam jestem jedynakiem i w pewnym sensie do czasów szkolnych czułem się trochę rozpieszczany. Do pewnego stopnia czułem się trochę ograniczony "rodzinnie", bo zbyt rzadko przebywałem w towarzystwie rówieśników, raczej osób starszych. Miałem na szczęście wąskie grono znajomych, z których niektóre kontakty przetrwały do dziś, ale dopiero studia uwolniły tak naprawdę ze mnie wszystko. Uważam, że była to jedna z najlepszych decyzji w życiu i samo mieszkanie w obcym mieście z dla od rodziny sprawiało mi frajdę. Na pewno nie uważam się za zbyt przebojowego, choć samej pewności siebie nabrałem sporo właśnie dzięki studiom. Charakter raczej spokojny i mało awanturniczy, nie skory do awantur i kłótni, raczej staram się dogadać niż od razu walić kogoś po gębie. Z tego się akurat cieszę, bo patrząc z boku, widać jak bardzo ludzie nerwowi i wybuchowi sami sobie szkodzą.
Sam fakt, że wybrało się samemu kierunek studiów już zaczął mi dodawać skrzydeł i potem coraz lepiej czułem się w towarzystwie, jednocześnie nigdy nie odczuwałem jakoś braków emocjonalnych z racji bycia samemu. Nie czułem się przez to gorszy ani upośledzony, jeśli zaś ktoś się ze mnie z różnych powodów wyśmiewał, nie traktowałem tego poważnie albo tego nie widziałem lub zwyczajnie ignorowałem.
31 2020-06-09 12:37:30 Ostatnio edytowany przez lisseo (2020-06-09 12:44:33)
sosenek napisał/a:"
j.w - uważam, że z temperamentem się rodzimy i jest filtrem.
jak kolega w przedszkolu kopnie to albo się popłaczesz i pójdziesz do pani albo wkurwisz i mu oddasz.
moim zdaniem z tym się człowiek rodzi.Do pewnego momentu, dopóki ktos, rodzic Ci nie powie: mozesz mu oddać, albo dopóki sama nie znajdziesz siły.
Przypomniała mi się akcja ze szkoły podstawowej. Byłam bardzo cichym, spokojnym, potulnym dzieckiem, co to mi każdy mógł napluć na twarz a ja jeszcze przepraszałam, że go zirytowałam.
Był taki jeden chłopak z innej klasy, który mnie zawsze wyzywał, ciągnął za włosy, wyśmiewał, robił głupie uwago (i nie nie były to tzw końskie zaloty, on się normalnie znęcał, dzieci też znecają się nad sobą). ta sytuacja nie pamiętam trwała rok, może dwa. Aż pewnego razu (mieliśmy może po 10 lat), znowu się przyczepił, było to na szkolnym korytarzu, zaczął mnie wyzywać, popychać ręką , przedrzeźniać, nic do niego nie trafiało. Nagle pamiętam, że ogarnęła mnie taka furia i z całej siły go popchnęłam. Wyłożył się jak długi (a byliśmy tego samego wzrostu, nie to, ze był chucherkiem). Pamiętam jego zaskoczenie na tej bezczelnej twarzy, uśmieszek moment mu zniknął, a za chwilę zrobił minę, jakby się miał popłakać, był w szoku. Akcja nie skończyła się u żadnego nauczyciela, jakoś nikt nie naskarżył, chociaż było pełno dzieciaków dookoła. Ale do końca podstawówki, do 8 klasy miałam spokój, nie spotkała mnie zs jego strony żadna nieprzyjemność, skończyło się jak nożem uciął. Do dziś nie wiem, co się wtedy stało, bo na ogół byłam bardzo pokojowa, uległa i spokojna.
[Tak, zdublowałam post, sorki] Dokładnie, odpowiedzialny rodzic pokieruje dzieckiem odpowiednio do jego możliwości. Już nie mówiąc o tym, że ludzie z tak zwanego dobrego, ciepłego domu, może przeceniają to dzieciństwo, nie zauważają jakie ono ma wpływ. Naprawdę chodzenie na terapię buduje, ale też niestety rodzi pewną przykrość, że nie wszystko poszło jak powinno.
rossanka napisał/a:lisseo napisał/a:No widzisz, czyli jednak wychowanie (babcia na wsi)
Gdyby to był tylko charakter, to po co w ogóle chodzić do terapeuty ? Każdy Ci powie, że tego już nie zmienisz. Jedynie możesz nauczyć się obsługi siebie.
Niestety lub stety często dzieciństwo ma na nas ogromny wpływ. Jeśli nasze relacje w rodzinie były zdrowe i było bezpiecznie to zapewne nie będzie w nas tego lęku i zwątpienia. Widzę to po znajomych i ogromnie zazdroszczę, mnie chyba nikt bezinteresownie nigdy nie kochał. Ja niestety stwierdzam, że pewnych rzeczy nie wyniosłam z domu. Często nie traktowano poważnie moich potrzeb i widzę jak to to mnie określiło. Wiadomo walczę z tym, jestem tego świadoma, ale trudności są i obawiam się, że zostaną. Ech
Tylko, ze każdy ma coś takiego z domu, tylko jedni więcej a inni mniej (odrzucając już skrajne zaniedbanie, patologię, przypalanie papierosami, bicie do krwi i tym podobne). Na szczęście dzieciństwo już się nie wróci, a w dorosłym życiu może być tylko lepiej, jak już sie człowiek zorientuje w czym problem.
Hmmm oczywiście, że może być lepiej, ale to tak głęboki zapisane w behawiorze, więc czy możliwe totalnie zmienialne ? No właśnie mniej lub więcej - gdzie ta granica ?
Całkowite zmienienie nie jest możliwe, z resztą człowiek byłby kimś innym wtedy. Granicy takiej nie ma. Jak jesteś dorosła, czujesz się już dobrze ze wszystkim, to już jest dobrze.
lisseo napisał/a:rossanka napisał/a:Tylko, ze każdy ma coś takiego z domu, tylko jedni więcej a inni mniej (odrzucając już skrajne zaniedbanie, patologię, przypalanie papierosami, bicie do krwi i tym podobne). Na szczęście dzieciństwo już się nie wróci, a w dorosłym życiu może być tylko lepiej, jak już sie człowiek zorientuje w czym problem.
Hmmm oczywiście, że może być lepiej, ale to tak głęboki zapisane w behawiorze, więc czy możliwe totalnie zmienialne ? No właśnie mniej lub więcej - gdzie ta granica ?
Całkowite zmienienie nie jest możliwe, z resztą człowiek byłby kimś innym wtedy. Granicy takiej nie ma. Jak jesteś dorosła, czujesz się już dobrze ze wszystkim, to już jest dobrze.
Niby tak, ale mam wrażenie że ludzie czują ten smrodek traumy, widzą to po gestach, pewnych zachowaniach i nie znają litości, wkurzające.
rossanka napisał/a:lisseo napisał/a:Hmmm oczywiście, że może być lepiej, ale to tak głęboki zapisane w behawiorze, więc czy możliwe totalnie zmienialne ? No właśnie mniej lub więcej - gdzie ta granica ?
Całkowite zmienienie nie jest możliwe, z resztą człowiek byłby kimś innym wtedy. Granicy takiej nie ma. Jak jesteś dorosła, czujesz się już dobrze ze wszystkim, to już jest dobrze.
Niby tak, ale mam wrażenie że ludzie czują ten smrodek traumy, widzą to po gestach, pewnych zachowaniach i nie znają litości, wkurzające.
Ale w znaczeniu, że jacyś znajomi to widzą, kolezanki, partnerzy?
35 2020-06-09 12:54:38 Ostatnio edytowany przez sosenek (2020-06-09 12:55:03)
rossanka ciekawy ten twój przypadek z podstawówki, jednak gdzieś w głębi takim słabym dzieckiem nie byłaś
ja niestety byłam dzieckiem, które trochę terroryzowało innych już od przedszkola (bez przemocy ale troche gnębiłam słabszych), w podstawówce mi przeszło jak trafiłam na kogoś kto mi to uświadomił (nauczyciele, miałam bardzo mądrych pedagogów)
rossanka ciekawy ten twój przypadek z podstawówki, jednak gdzieś w głębi takim słabym dzieckiem nie byłaś
![]()
ja niestety byłam dzieckiem, które trochę terroryzowało innych już od przedszkola (bez przemocy ale troche gnębiłam słabszych), w podstawówce mi przeszło jak trafiłam na kogoś kto mi to uświadomił (nauczyciele, miałam bardzo mądrych pedagogów)
Mam jeszcze jeden, z przedszkola. Tu zainterweniowała mama. Była u mnie w grupie (5latków) dziewczynka, Kasia miała na imię, jakoś tak właśnie lubiła terroryzować dzieci. Pamiętam, ze bardzo się bałm, jak siedzieliśmy przy stoliku i owa Kasia podnosiła na mnie rękę jakby mnie chciała uderzyć. Byłam wtedy całkiem spanikowana. Jakimś cudem powiedziałam o tym mamie (bo byłam na dodatek bardzo skryta),a mama mi na to, że " to Ty też podnieś rękę na Kasię i zrób minę). Tak się stało przy następnym razie, jak Kasia zaczęła swoje zwykłe zastraszające mnie zachowania, podniosłam na nią rękę i zrobiłam "straszną minę". Tu również efekt był taki, że Kasia zamarła a od tamtej pory w życiu już na mnie ręki nie podniosła i nie wykrzywiała się. Ba nawet zostałyśmy koleżankami, bawiłyśmy się razem lalkami, uśmiechałą się do mnie. Także trzeba się postawić ilebtyś nie miała lat, inaczej Cię zjedzą.
lisseo napisał/a:rossanka napisał/a:Całkowite zmienienie nie jest możliwe, z resztą człowiek byłby kimś innym wtedy. Granicy takiej nie ma. Jak jesteś dorosła, czujesz się już dobrze ze wszystkim, to już jest dobrze.
Niby tak, ale mam wrażenie że ludzie czują ten smrodek traumy, widzą to po gestach, pewnych zachowaniach i nie znają litości, wkurzające.
Ale w znaczeniu, że jacyś znajomi to widzą, kolezanki, partnerzy?
Oczywiście. Widzą. Znajomi, w pracy. Ludzie sobie nie zdają sprawy, jak to wpływa na wiele rzeczy. Nawet na gesty. Ja jestem świadoma, wiadomo, pracuję nad sobą, ale ciężko kontrolować wszystko.
rossanka no i dobrze Ci mama powiedziała! poradziłaś sobie doskonale.
ja fizycznie się dzieciom nie stawiałam, raczej wykorzystywałam je do realizacji własnych potrzeb. okropny ze mną gówniak był nawet rózgę kiedyś dostałam w przedszkolu od mikołaja
ja fizycznie się dzieciom nie stawiałam, raczej wykorzystywałam je do realizacji własnych potrzeb.
Im bliżej do 30, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że większość ludzi nie warto w inny sposób traktować.
sosenek napisał/a:ja fizycznie się dzieciom nie stawiałam, raczej wykorzystywałam je do realizacji własnych potrzeb.
Im bliżej do 30, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że większość ludzi nie warto w inny sposób traktować.
Powiało cynizmem
"No widzisz, czyli jednak wychowanie (babcia na wsi) Gdyby to był tylko charakter, to po co w ogóle chodzić do terapeuty ? Każdy Ci powie, że tego już nie zmienisz. Jedynie możesz nauczyć się obsługi siebie."
moim zdaniem temperament jest takim "filtrem" przez który przelatują nasze życiowe doświadczenia.
jednemu dziecku powiesz "nie ruszaj tego" i ono posłucha (bo jest z natury uległe), a drugie nie posłucha (bo jest buntownicze)
co do babci to była dla mnie auorytetem, jako dziecko tego oczywiscie nie wiedziałam, ale wiem to dziś jako dorosła osoba, że w ogóle charakterologicznie bliżej mi do niej niż do rodziców.
jeśli chodzi o rodziców to byłam wychowana jak typowe dziecko lat 80-90 - nikogo nie interesowało co robie na podwórku, tylko przychodziłam na obiad.
nie byłam najbardziej kochanym dzieckiem przez mamę, ale nie przeszkadzało mi to. przez tatę tak ale szybko zmarł."Jeśli dobrze rozumiem, to pod "temperamentem i charakterem" lokujesz to, co po prostu jest nam przekazane w genach. A zgodnie z tym co słyszałem od psychologów to jacy jesteśmy jest raczej determinowane przez nasze wychowanie, przeżycia z dzieciństwa. "
j.w - uważam, że z temperamentem się rodzimy i jest filtrem.
jak kolega w przedszkolu kopnie to albo się popłaczesz i pójdziesz do pani albo wkurwisz i mu oddasz.
moim zdaniem z tym się człowiek rodzi.
Temperament jest owszem pewnym "filtem", ale temperament też można zdławić, albo złamać wychowaniem. Temu między innymi służyły kiedyś kary cielesne.
Jeśli mam o sobie powiedzieć, to wychowanie miało u mnie ogromne znaczenie. Zwłaszcza mój tata bardzo we mnie wierzył, motywował mnie do działania, szanował decyzje, nigdy nie podcinał skrzydeł. Miałam ogromne poczucie bezpieczeństwa, bo zawsze czułam, że nawet jeśli się sparzę, to mnie wesprze. Jego aprobata nigdy nie była uzależniona od tego czy spełniam jakieś narzucone oczekiwania, ona po prostu była, nawet jeśli postępowałam wbrew jego woli. Miałam też ogromną swobodę i margines zaufania, z którego rozsądnie korzystałam, dbając o to, żeby go nie stracić. Był dla mnie ogromnym autorytetem i czułam, że mnie kocha, choć nie mogę powiedzieć, że mi to wprost mówił. Mama z kolei była ciepła, troskliwa i również akceptowała bezwarunkowo. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że z mamą nigdy nawet się nie pokłóciłam.
W gruncie rzeczy nie byliśmy cukierkową rodziną, ale problemy dorosłych nas (dzieci) ominęły i sądzę, że to nie jest jest bez znaczenia, bo dzięki temu mieliśmy naprawdę beztroskie dzieciństwo.
A czy można mieć wysokie poczucie wartości, czuć się dobrze samym ze sobą, ale do czasu, gdy nie wejdzie się do łóżka, gdzie nagle pewność siebie pikuje w dół? Bo wydaje mi się, że tak mam.
Moim zdaniem z poczuciem wartości jest tak, że jeśli ktoś ma wysokie (no powiedzmy normalne, bo wysokie kojarzy się ze zbyt wysokim, z jakąś manią wyższości), to najczęściej ma się dziedziny, w których jest ono nieco niższe... albo bardziej pasuje określenie- chwiejne Ja tak mam w stosunku do pracy, zdobywania wiedzy, przyswajania nowych umiejętności.
Ogólnie jestem pewną siebie osobą, z pogodnym usposobieniem, lubię siebie taką jaka jestem, czerpię radość z drobnostek, staram się we wszystkim znaleźć jakiś pozytyw, uczę się na błędach i stale doceniam to co mam ( a tak szczere, to mam niewiele ). Generalnie mam właściwe poczucie wartości, ale w sferach w.w. czuję się chwilami mniej pewna. Oczywiscie każde poczucie wartości ma swoje podłoże i ja je znam. Wiem dlaczego tak jest i niestety niewiele z tym zrobię gdyż ma to związek z... powiedzmy nieodwracalnym deficytem zdrowotnym. Jednak nie oznacza, że się temu poddaję, bo tak jak napisałam wyżej, nawet w negatywach dopatruje jakiejś pozytywnej drobnostki.
Jednak nie zawsze tak było, w przeciwieństwie do Olinki. Jako osoba pochodząca z rodziny alkoholicznej, z dziedziczonym od pokoleń malkontenctwem i pesymizmem miałam ciężki start w dorosłe życie. Wyśmiewanie, poniżanie, znęcanie w szkole, bicie i wyzywanie w domu, myśli samobójcze już jako dziecko, w nastoletniości pewne formy destrukcyjne. Wyniosłam z domu niepewność, brak poczucia jakiejkolwiek wartości, a więc popadłam w depresje już na samym początku małżeństwa. Wiele lat trwało zanim się podniosłam z podłogi, zanim zaczęłam się szanować i lubić, doceniać i mieć pewność siebie.
To była żmudna i trudna praca nad sobą, w której pomogła terapia, silne pragnienie zmiany, wiara, że się uda oraz różne metody/zadania/techniki psychologiczne.
Teraz już się na tyle ustabilizowałam, że jeśli się potknę... jeśli upadnę z jakiegoś powodu, to nie usiądę na krawężniku i nie będę wyć z rozpaczy, ale wstanę, otrzepię się, najwyżej załatam podziurawione spodnie i ruszę dalej Dlatego, że czuję się dobrze w swojej skórze, że lepiej mi się wiedzie i mam lepsze kontakty odkąd podwyższyłam swoje poczucie wartości. Warto to podtrzymywać.
44 2020-06-11 22:47:46 Ostatnio edytowany przez aniuu1 (2020-06-11 22:48:45)
Już jako nastolatka miałam wysokie, ale bardzo zdrowe (i nie jest to tylko moja opinia) poczucie własnej wartości. To mi pozwalało samej ze sobą czuć się dobrze, nie wpadać w kompleksy, wyrobić w sobie odpowiednią asertywność. Nigdy nie robiłam niczego wbrew sobie, aby się komuś przypodobać, a z drugiej strony to właśnie ta pewność siebie innym dawała do zrozumienia, że wiem co robię, jestem do swojej decyzji przekonana i w nosie mam co będą o tym myśleć, w rezultacie myśleli dobrze. Być może również dlatego nigdy nie przechodziłam przez okres buntu, bo zwyczajnie nie byłam sfrustrowana i nie miałam przeciw czemu się buntować. Wśród ludzi czułam się dobrze, rodzice bardzo we mnie wierzyli i mnie wspierali, miałam przyjaciół, fajną paczkę, podobałam się chłopakom.
Dzięki poczuciu własnej wartości sięgałam po to, czego chciałam, a jeśli coś nie do końca poszło po mojej myśli, to traktowałam to jak doświadczenie i szłam do przodu. Do dziś jestem silną, konkretną i zdecydowaną, ale też empatyczną i uczuciową osobą, jest mi z samą ze sobą bardzo dobrze, choć nie ukrywam, że mam za sobą doświadczenia, które tę moją pewność siebie wystawiły na próbę, co powodowało, że musiałam wtedy trochę nad sobą popracować.
Bardzo ciekawy wątek, bo dużo osób ma niskie poczucie wartości, ale trudno jest zrozumieć jak to zmienić i czym to poczucie wartości jest. Bardzo podoba mi się powyższa wypowiedź.
Sama zawsze miałam niskie poczucie wartości (i nieraz ktoś mi to mówił). Mam trochę przemyśleń z terapii i jakichś treści psychologicznych z którymi się zetknęłam.
Moim zdaniem to głównie dzieciństwo i opiekunowie odpowiadają za tworzenie się poczucia wartości. Jeśli jest bliska więź i przywiązanie, a opiekunowie: reagują na potrzeby dziecka, wspierają w wyrażaniu emocji i radzeniu sobie z nimi, akceptują dziecko jakie jest, nie warunkują miłości, zachęcają do podejmowania wyzwań, by nauczyło się radzić z porażkami, szanują granice dziecka, to raczej taka osoba będzie miała w przyszłości wysokie poczucie wartości.
Ja to widzę na ten moment tak, że osoba o niskim poczuciu wartości musi w jakiś sposób dać sobie to, czego nie dostała w dzieciństwie. Np zacząć szanować swoje uczucia. Wcześniej jeszcze zacząć uświadamiać sobie te uczucia. Ja na przykład uświadomiłam sobie, że niektóre uczucia tłumiłam. Nie dawałam sobie też prawa do wyrażania uczuć, bo żyłam w przekonaniu, że moje uczucia nikogo tak na prawdę nie interesują. W rzadkich momentach, kiedy ktoś pytał się o moje uczucia, to często nie miałam bladego pojęcia co czuję, nie miałam w to wglądu. Sądzę, że trzeba siebie dobrze poznać i otoczyć opieką by podnieść swoje poczucie wartości - czuć się wartościowym.
Olinka napisał/a:Już jako nastolatka miałam wysokie, ale bardzo zdrowe (i nie jest to tylko moja opinia) poczucie własnej wartości. To mi pozwalało samej ze sobą czuć się dobrze, nie wpadać w kompleksy, wyrobić w sobie odpowiednią asertywność. Nigdy nie robiłam niczego wbrew sobie, aby się komuś przypodobać, a z drugiej strony to właśnie ta pewność siebie innym dawała do zrozumienia, że wiem co robię, jestem do swojej decyzji przekonana i w nosie mam co będą o tym myśleć, w rezultacie myśleli dobrze. Być może również dlatego nigdy nie przechodziłam przez okres buntu, bo zwyczajnie nie byłam sfrustrowana i nie miałam przeciw czemu się buntować. Wśród ludzi czułam się dobrze, rodzice bardzo we mnie wierzyli i mnie wspierali, miałam przyjaciół, fajną paczkę, podobałam się chłopakom.
Dzięki poczuciu własnej wartości sięgałam po to, czego chciałam, a jeśli coś nie do końca poszło po mojej myśli, to traktowałam to jak doświadczenie i szłam do przodu. Do dziś jestem silną, konkretną i zdecydowaną, ale też empatyczną i uczuciową osobą, jest mi z samą ze sobą bardzo dobrze, choć nie ukrywam, że mam za sobą doświadczenia, które tę moją pewność siebie wystawiły na próbę, co powodowało, że musiałam wtedy trochę nad sobą popracować.
Bardzo ciekawy wątek, bo dużo osób ma niskie poczucie wartości, ale trudno jest zrozumieć jak to zmienić i czym to poczucie wartości jest. Bardzo podoba mi się powyższa wypowiedź.
Sama zawsze miałam niskie poczucie wartości (i nieraz ktoś mi to mówił). Mam trochę przemyśleń z terapii i jakichś treści psychologicznych z którymi się zetknęłam.
Moim zdaniem to głównie dzieciństwo i opiekunowie odpowiadają za tworzenie się poczucia wartości. Jeśli jest bliska więź i przywiązanie, a opiekunowie: reagują na potrzeby dziecka, wspierają w wyrażaniu emocji i radzeniu sobie z nimi, akceptują dziecko jakie jest, nie warunkują miłości, zachęcają do podejmowania wyzwań, by nauczyło się radzić z porażkami, szanują granice dziecka, to raczej taka osoba będzie miała w przyszłości wysokie poczucie wartości.
Ja to widzę na ten moment tak, że osoba o niskim poczuciu wartości musi w jakiś sposób dać sobie to, czego nie dostała w dzieciństwie. Np zacząć szanować swoje uczucia. Wcześniej jeszcze zacząć uświadamiać sobie te uczucia. Ja na przykład uświadomiłam sobie, że niektóre uczucia tłumiłam. Nie dawałam sobie też prawa do wyrażania uczuć, bo żyłam w przekonaniu, że moje uczucia nikogo tak na prawdę nie interesują. W rzadkich momentach, kiedy ktoś pytał się o moje uczucia, to często nie miałam bladego pojęcia co czuję, nie miałam w to wglądu. Sądzę, że trzeba siebie dobrze poznać i otoczyć opieką by podnieść swoje poczucie wartości - czuć się wartościowym.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mimo świadomości tego, że dzieciństwo ukształtowało mnie tak gównianie, to łapię się na tym, że powielam te błędy względem syna. Syn nie ma moich genów, bo nie jestem jego ojcem biologicznym i oczywiście ma całkowicie inny charakter niż ja. Ale mimo wszystko mam nieraz wrażenie, że ciągnę go w dół tak jak mnie ciągniono.
Dla mnie wysokie poczucie wartości oznacza tyle, że człowiek czuje się wartościowy (wewnętrznie spokojny, akceptuje się, traktuje siebie dobrze, potrafi stawiać granice i wyraża swoje uczucia. Nie obawia się przyznać, że czegoś nie wie, nie umie). Osoba, która traktuje innych z góry, wymądrza się, poniża, czuje, że ciągle musi udowadniać swoją wartość, kompensuje sobie niskie poczucie wartości.
Mnie na przykład wciąż w wielu sytuacjach niesłychanie trudno się przyznać, że nie wiem, nie umiem. Odczuwam duży wstyd i lęk przed kompromitacją.
47 2020-06-11 23:14:32 Ostatnio edytowany przez Olinka (2020-06-12 01:41:57)
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mimo świadomości tego, że dzieciństwo ukształtowało mnie tak gównianie, to łapię się na tym, że powielam te błędy względem syna. Syn nie ma moich genów, bo nie jestem jego ojcem biologicznym i oczywiście ma całkowicie inny charakter niż ja. Ale mimo wszystko mam nieraz wrażenie, że ciągnę go w dół tak jak mnie ciągniono.
Trzeba więc nad tym pracować.. Nad sobą i też próbować rozumieć jak to wszystko działa. Dzieci bardzo się uczą obserwując i powielają zachwania. Z drugiej strony chyba najważniejsze jest by dawać im miłość, wsparcie, dbać o więź i zaufanie. Tylko, że oczywiście jak się czegoś nie dostało, to jest trudniej dać komuś. Ja nie mam dzieci, ale działałam z dzieckiem w ramach wolontariatu. I też zaobserwowałam to na sobie. Ode mnie wymagano bardzo dużo, trudno było te wymagania zaspokoić. I trudno mi było też dziecko dobrze wspierać, dopingować, chwalić. Z tyłu głowy zawsze te wymagania i pewne niezadowolenie. Tak więc nie jest łatwo, trzeba pracować nad sobą.
Odnośnie chwalenia - też trzeba umieć mądrze chwalić. Nie wmawiać dziecku nieadekwatnego poczucia, że jest lepsze od innych. Raczej pomóc mu zauważać sukcesy, jego mocne strony
-------------
Nie pisz, proszę, postów jeden pod drugim – łamiesz w ten sposób regulamin. Jeśli chcesz coś do swojej wypowiedzi dopisać, użyj funkcji "edytuj", która znajduje się po prawej stronie każdego z Twoich postów.
Z góry dziękuję i pozdrawiam, Olinka
Odnośnie chwalenia - też trzeba umieć mądrze chwalić. Nie wmawiać dziecku nieadekwatnego poczucia, że jest lepsze od innych. Raczej pomóc mu zauważać sukcesy, jego mocne strony
Zgadzam się i jeszcze dodam, że aby młody człowiek był pewny siebie, powinien czuć wsparcie i akceptację ze stronu rodziców siebi jako całości ze swoimi dobrymi i złymi stronami . Jeśli czuje się akceptowany przez najbliższych , to uczy się akceptować samego siebie i w ten sposób nabiera pewności i poczucia własnej wartości. Jeśli dzieci są kochane i akceptowane bezwarunkowo i bezinteresownie (nie chodzi tu o ślepą, głupią miłość, gdy nie pozwalamy im dorastać i dojrzewać) , to procentuje w dorosłym życiu. Jeśli my w nie wierzymy to one też w siebie wierzą i nie boją się wyzwań, bo wiedzą, że nawet jak nie wyjdzie, to nic to nie zmieni w relacjach z najbliższymi.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mimo świadomości tego, że dzieciństwo ukształtowało mnie tak gównianie, to łapię się na tym, że powielam te błędy względem syna. Syn nie ma moich genów, bo nie jestem jego ojcem biologicznym i oczywiście ma całkowicie inny charakter niż ja. Ale mimo wszystko mam nieraz wrażenie, że ciągnę go w dół tak jak mnie ciągniono.
Ja wręcz przeciwnie i być może właśnie dlatego, że przekazuję mojemu to, czym sama nasiąkłam. Swojego syna bardzo we wszystkim wspierałam i wciąż wspieram, nie narzucam mu własnego zdania, ale mocno w niego wierzę i nawet jeśli sam nie ma do czegoś wystarczającej motywacji, to pomagam mu ją zbudować. Mam świadomość, że gdybym tego nie robiła, to nie byłby w miejscu, w którym jest obecnie, bo czasem mu się po prostu nie chciało. Zawsze miał dużo swobody i mojego zaufania, którego chyba nigdy nie zawiódł. Widzę też, że podobnie jak ja, niepowodzenia bierze na klatę i idzie dalej. Ja zawsze byłam ambitna, on tego nie ma, ale też nigdy się nie spina, a mimo to z dużą łatwością osiąga to, co sobie założy - tego luzu sama mu po cichu zazdroszczę. Jest lubiany, wesoły, ma spore grono przyjaciół i znajomych, pomimo że jest indywidualistą. Bardzo szybko stał się samodzielny i jest naprawdę rozgarnięty - nie ma problemu w zasadzie z niczym. Był taki okres, kiedy robił rzeczy dosyć niebezpieczne, ale wiedziałam, że to kocha, dlatego pomimo własnego lęku, nie umiałabym mu tego odebrać, za co do dziś jest mi wdzięczny, bo choć z tamtymi sportami swoją przygodę już zakończył, to do dziś żyje z pasją. Ogólnie charakterem jest do mnie bardzo podobny, genów zresztą także nie oszuka .
Mnie na przykład wciąż w wielu sytuacjach niesłychanie trudno się przyznać, że nie wiem, nie umiem. Odczuwam duży wstyd i lęk przed kompromitacją.
To rzeczywiście może wynikać z zaniżonego poczucia własnej wartości, ale pamiętaj, że przecież NIE ma ludzi wszechstronnych, którzy wszystko wiedzą i wszystko potrafią. Oczywiście umiejętność dokonania krytycznej samooceny jest bardzo cenna, bo pcha nas do przodu, ale jeśli jest nieadekwatna do rzeczywistej wiedzy i umiejętności, podcina Ci skrzydła, to znaczy, że coś jest nie tak.
mi moja mama wiecznie mówiła "dziecko, ty sobie z tym nie dasz rady"
a ja z moją (moim zdaniem) wrodzoną przekorą, zawsze robiłam wszystko żeby sobie udowodnić, że dam rade. i dawałam.
dziś już po 30 nawet jak zmieniam pracę albo mieszkanie to słyszę tę samą śpiewkę "dziecko, nie poradzisz sobie"
ale wiem, że to jej lęki i strachy, nie moje. jakimś cudem zawsze to wiedziałam.
Też uważam, że wychowanie ma duży wpływ na poczucie wartości u najpierw młodego człowieka potem u dorosłego. Ja moje przyszłe dzieci zamierzam tak wychowac, a przynajmniej będę się starala. Jako dorosły człowiek może sam je zbudować, ale bądźmy szczerzy, nie każdemu się to udaje. Jeden po terapii jest naprawiony, inny może chodzić i 5 lat i zmieniać terapeutów, metody i zupełnie nic mu nie da ta cała praca. To rozsądnie nie dopuszczac do takiej sytuacji u własnego dziecka, aby wkroczyło w dorosłość jako osoba czująca, że jest w porządku, a nie, że czuje się jak lprzyslowiowa kupa, po której mogą jeździć koleżanki, faceci i rodzina. K
52 2020-06-12 09:52:37 Ostatnio edytowany przez bagienni_k (2020-06-12 09:55:17)
Dla mnie wysokie poczucie wartości oznacza tyle, że człowiek czuje się wartościowy (wewnętrznie spokojny, akceptuje się, traktuje siebie dobrze, potrafi stawiać granice i wyraża swoje uczucia. Nie obawia się przyznać, że czegoś nie wie, nie umie). Osoba, która traktuje innych z góry, wymądrza się, poniża, czuje, że ciągle musi udowadniać swoją wartość, kompensuje sobie niskie poczucie wartości.
Mnie na przykład wciąż w wielu sytuacjach niesłychanie trudno się przyznać, że nie wiem, nie umiem. Odczuwam duży wstyd i lęk przed kompromitacją.
Otóż to! Zawsze uważałem, że zdolność przyznania się do błędu czy oświadczenie, że nie wszystko da się załatwić czy z czymś poradzić. Poza tym, sam osobiście nie miałem problemu( na pewno w okresie dorosłości) z akceptacją swojego charakteru, osobowości, wyglądu czy podejścia do życia. Czułem po prostu, że nie mam zamiaru na siłę dostosowywać się do sztucznych ram, dyktowanych przez społeczeństwa. Częściowo przynajmniej, myślę, że przebyta w młodości choroba, gdzie znalazłem się na krawędzi, spowodowała, że zacząłem doceniać wszystko, co mnie otacza i co spotykam na swojej drodze. Wierzę, że to, co najlepsze, jest jeszcze przede mną. Poza tym, choć może wielu młodych i ambitnych ludzi by się ze mną nie zgodziło, uważam, że nie trzeba cały czas gonić i zdobywać złotych gó, aby być szczęśliwym.
A może rzeczywiście ludzie dziela się na tych bardziej i mniej wartościowych? Jak to u mnie bylo: dziecko są dzieci mniej i bardziej ważne, jedne są przywódcami a inne pionkami, jedne są wazniejsze a inne nie zobacz u ciebie w klasie wAnna to jest taka Marta i Basia a tym, nie nie, ty jesteś gdzieś na dalszej pozycji. A taki rodzic przecież najlepiej zna swoje dziecko, czyż nie?
54 2020-06-12 19:31:28 Ostatnio edytowany przez MagdaLena1111 (2020-06-12 19:32:44)
A może rzeczywiście ludzie dziela się na tych bardziej i mniej wartościowych? Jak to u mnie bylo: dziecko są dzieci mniej i bardziej ważne, jedne są przywódcami a inne pionkami, jedne są wazniejsze a inne nie zobacz u ciebie w klasie wAnna to jest taka Marta i Basia a tym, nie nie, ty jesteś gdzieś na dalszej pozycji. A taki rodzic przecież najlepiej zna swoje dziecko, czyż nie?
Nie idź tą drogą ross.
Słyszałaś o efekcie Pigmaliona?
W latach 60-tych poddano dzieci w szkole podstawowej testowi inteligencji w ramach zabawy. Następnie, nie ujawniając prawdziwych wyników testu, nauczycieli poinformowano, że 20% uczniów miało w ciągu nadchodzącego roku „rozkwitnąć intelektualnie”, ale w rzeczywistości uczniów wybrano losowo. Gdy po roku wrócono i przebadano dzieci ponownie, to okazało się, że wszystkie wykazały wzrost inteligencji, co jest normalne w tym wieku, ale dzieci oznaczone jako wybitnie inteligentne uzyskały dużo większy wzrost. I co się okazało kluczowe?
Oczekiwania nauczycieli wobec dzieci i postawy jakie oni przyjęli wobec dzieci wskazanych jako bardziej inteligentne, a przypominam, że to były dzieci wskazane losowo, bo dawali oni tym dzieciom więcej uwagi, trudniejsze zadania do wykonania, a porażki tych dzieci były tłumaczone brakiem chęci i zaangażowania, a nie ich osobistymi brakami.
To pokazuje, jak można dziecko odpowiednim nastawieniem i wiarą w jego możliwości wspierać w rozwoju, zamiast szufladkując jako gorsze pozbawiać je szans.
Oczywiście, że tak.
Tak motywujące procesy wykorzystuje się z indoktrynacji. W Niemczech tak się promowało wśród młodych to, że każdy ma dążyć do bycia przywódcą.
Słyszałaś o efekcie Pigmaliona?
W latach 60-tych poddano dzieci w szkole podstawowej testowi inteligencji w ramach zabawy. Następnie, nie ujawniając prawdziwych wyników testu, nauczycieli poinformowano, że 20% uczniów miało w ciągu nadchodzącego roku „rozkwitnąć intelektualnie”, ale w rzeczywistości uczniów wybrano losowo. Gdy po roku wrócono i przebadano dzieci ponownie, to okazało się, że wszystkie wykazały wzrost inteligencji, co jest normalne w tym wieku, ale dzieci oznaczone jako wybitnie inteligentne uzyskały dużo większy wzrost. I co się okazało kluczowe?
Oczekiwania nauczycieli wobec dzieci i postawy jakie oni przyjęli wobec dzieci wskazanych jako bardziej inteligentne, a przypominam, że to były dzieci wskazane losowo, bo dawali oni tym dzieciom więcej uwagi, trudniejsze zadania do wykonania, a porażki tych dzieci były tłumaczone brakiem chęci i zaangażowania, a nie ich osobistymi brakami.
To pokazuje, jak można dziecko odpowiednim nastawieniem i wiarą w jego możliwości wspierać w rozwoju, zamiast szufladkując jako gorsze pozbawiać je szans.
Ale zobacz, może jest wymagane ziarno prawdy. W końcu rodzice znają dzieci najlepiej. Świeżo po 30 urodzinach usłyszałam, że posiadanie dzieci raczej już mi nie grozi (powiem, że zatkało mnie wtedy), że względu na wiek.
A potem zaraz byłam w moim jedynym związku po 30, w którym wszystko na po czatu wydawało mi się, że będzie dobrze, myślałam, że warto było czekać te 30 lat na tą osobę, byłam niemal pewna, że to te mężczyzna z którym zamieszkam, a potem normalnie pobierzemy się, będziemy mieć dzieci, byłam ledwo po 30 tce, lekarz mówił, że spokojnie i 2je jeszcze mogę urodzić. A potem to już trafiłam tu na forum, więc nie jest tak, że zasugerowałam się słowami rodziny, byłam w związku, wszystko wskazywało na to, że to będzie już to, niestety wyszło jak wyszło. Jakbym się zasugerowała wcześniejszymi słowami, to nie weszła bym w ten zwiazek. Chociaż po latach stwierdzam, że to był błąd, a czerwone flagi były od początku, ale myślałam wtedy, że nie ma ludzi bez wad i nie będę narzekać.
57 2020-06-13 11:44:50 Ostatnio edytowany przez MagdaLena1111 (2020-06-13 11:49:18)
Ross, to co piszesz, trochę brzmi, jak byś oczekiwała, że życie podsunie Tobie to, co Ci się należy, ale chyba nie tak nie jest. W życiu dostajemy to, co sobie wynegocjujemy.
PS. Wygląda na to, że dla mnie poczucie własnej wartości = wiara we własne możliwości. Zdrowe to takie, które uwzględnia możliwości, czyli trzeba mieć warunki, żeby stawiać warunki ;-). Zbyt duże jest nieadekwatne bo przerośnięte w stosunku do tego, co realne, a zbyt niskie, to brak wiary w siebie. To ostatnie chyba jest najgorsze, bo KAŻDY nosi w sobie potencjał, ale, niestety, nie każdy ten potencjał wydobędzie na zewnątrz, bo właśnie zabraknie „wyzwalacza”, czyli uważnego opiekuna.
Ross, to co piszesz, trochę brzmi, jak byś oczekiwała, że życie podsunie Tobie to, co Ci się należy, ale chyba nie tak nie jest. W życiu dostajemy to, co sobie wynegocjujemy.
Ja bym zmienił "wynegocjujemy" na "zdobędziemy". Choć życie to i tak gra o sumie zerowej.
Rossanko
odniosę się do tego, co napisałaś:
Do pewnego momentu, dopóki ktos, rodzic Ci nie powie: mozesz mu oddać, albo dopóki sama nie znajdziesz siły.
Przypomniała mi się akcja ze szkoły podstawowej. Byłam bardzo cichym, spokojnym, potulnym dzieckiem, co to mi każdy mógł napluć na twarz a ja jeszcze przepraszałam, że go zirytowałam.
Był taki jeden chłopak z innej klasy, który mnie zawsze wyzywał, ciągnął za włosy, wyśmiewał, robił głupie uwago (i nie nie były to tzw końskie zaloty, on się normalnie znęcał, dzieci też znecają się nad sobą). ta sytuacja nie pamiętam trwała rok, może dwa. Aż pewnego razu (mieliśmy może po 10 lat), znowu się przyczepił, było to na szkolnym korytarzu, zaczął mnie wyzywać, popychać ręką , przedrzeźniać, nic do niego nie trafiało. Nagle pamiętam, że ogarnęła mnie taka furia i z całej siły go popchnęłam. Wyłożył się jak długi (a byliśmy tego samego wzrostu, nie to, ze był chucherkiem). Pamiętam jego zaskoczenie na tej bezczelnej twarzy, uśmieszek moment mu zniknął, a za chwilę zrobił minę, jakby się miał popłakać, był w szoku. Akcja nie skończyła się u żadnego nauczyciela, jakoś nikt nie naskarżył, chociaż było pełno dzieciaków dookoła. Ale do końca podstawówki, do 8 klasy miałam spokój, nie spotkała mnie zs jego strony żadna nieprzyjemność, skończyło się jak nożem uciął. Do dziś nie wiem, co się wtedy stało, bo na ogół byłam bardzo pokojowa, uległa i spokojna.Mam jeszcze jeden, z przedszkola. Tu zainterweniowała mama. Była u mnie w grupie (5latków) dziewczynka, Kasia miała na imię, jakoś tak właśnie lubiła terroryzować dzieci. Pamiętam, ze bardzo się bałm, jak siedzieliśmy przy stoliku i owa Kasia podnosiła na mnie rękę jakby mnie chciała uderzyć. Byłam wtedy całkiem spanikowana. Jakimś cudem powiedziałam o tym mamie (bo byłam na dodatek bardzo skryta),a mama mi na to, że " to Ty też podnieś rękę na Kasię i zrób minę). Tak się stało przy następnym razie, jak Kasia zaczęła swoje zwykłe zastraszające mnie zachowania, podniosłam na nią rękę i zrobiłam "straszną minę". Tu również efekt był taki, że Kasia zamarła a od tamtej pory w życiu już na mnie ręki nie podniosła i nie wykrzywiała się. Ba nawet zostałyśmy koleżankami, bawiłyśmy się razem lalkami, uśmiechałą się do mnie. Także trzeba się postawić ilebtyś nie miała lat, inaczej Cię zjedzą.
Przeżyłam w dzieciństwie niejedną sytuację podobną do tych, które opisałaś. Na początku postąpiłam mniej więcej tak jak Ty. Incydenty zakończyły się jednak w taki sposób, że ja musiałam przepraszać agresora (w obecności i pod naciskiem dorosłych). No i zapomnij, żeby napastnicy potem odczepili się od Ciebie
Ross, to co piszesz, trochę brzmi, jak byś oczekiwała, że życie podsunie Tobie to, co Ci się należy, ale chyba nie tak nie jest. W życiu dostajemy to, co sobie wynegocjujemy.
.
Nie zrozumieliśmy się, też uważam, że życie nic nie podsuwa, co się należy
. Bo jak się zastanowić, to co się należy poszczególnym osobom? Nawet w dziecinstwie-jestes grzeczna i posłuszna, jesteś kochana. Wystarczy jeden błąd, a rodzice zabierają Ci milosc. W związku jest analogicznie. Dopóki zgadzasz się z partnerem jest ok . A spróbuj mieć inne zdanie, no to zaczynają się klotnie. A dodaj do tego jakieś swoje dysfunkcje to już masz pozamiatane. W życiu musisz się natrudzic aby cokolwiek mieć zarówno na poziomie emocjonalnym jak i materialnym.
61 2020-06-13 15:36:50 Ostatnio edytowany przez MagdaLena1111 (2020-06-13 15:58:51)
MagdaLena1111 napisał/a:Ross, to co piszesz, trochę brzmi, jak byś oczekiwała, że życie podsunie Tobie to, co Ci się należy, ale chyba nie tak nie jest. W życiu dostajemy to, co sobie wynegocjujemy.
Ja bym zmienił "wynegocjujemy" na "zdobędziemy". Choć życie to i tak gra o sumie zerowej.
Uważasz, że zysk jednego jest stratą drugiego? Bo to oznacza gra o sumie zerowej.
Dla mnie to nie jest prawdą. Życie nie będzie grą o sumie zerowej, gdy uda się wypracować takie zasady, by żadna ze stron nie była wyzyskiwana. A zasady ustala się negocjując zamiast oczkując, że ktoś się domyśli, dostosuje, zmieni siebie lub swoje postępowanie z miłości, poświęci się, doceni czyjeś poświęcenie,...itd.
***
Bo jak się zastanowić, to co się należy poszczególnym osobom? Nawet w dziecinstwie-jestes grzeczna i posłuszna, jesteś kochana. Wystarczy jeden błąd, a rodzice zabierają Ci milosc. W związku jest analogicznie. Dopóki zgadzasz się z partnerem jest ok . A spróbuj mieć inne zdanie, no to zaczynają się klotnie. A dodaj do tego jakieś swoje dysfunkcje to już masz pozamiatane. W życiu musisz się natrudzic aby cokolwiek mieć zarówno na poziomie emocjonalnym jak i materialnym.
Nie zgadzam się z powyższym.
Ani z tym, że rodzice wycofują swoją miłość, gdy dziecko nie spełnia ich wymagań i oczekiwań. Bo właśnie w dzieciństwie od rodziców należy oczekiwać akceptacji bezwarunkowej, a dziecko ma czuć się nagradzane za samą obecność, za to, że jest. Przynajmniej we wczesnym okresie swojego życia, a potem zamiast wymagać i tresować, lepiej właściwe zachowania modelować, dając dziecku wzór do naśladowania.
W związku jest już inaczej, bo partner to nie rodzic. W związku ustala się zasady, czasami w burzliwych kłótniach, ale do tego też trzeba wiedzieć czego się chce, czego nie jest się w stanie znieść i to wyraźnie artykułować. A ludzie często ciągną na autopilocie, albo uważają się za ofiary losu i nic z tym nie robią, bo im w tej roli wygodnie i najwyżej oczekują, że pojawi się ktoś z zewnątrz i ich „uleczy”, nada ich życiu sensu i wartości, lub wręcz z nich samych uczyni kogoś wartościowego i sensownego. I cierpią, gdy to się nie dzieje. Szczególnie bolesne i nie do zniesienia jest to dla kogoś, kto w związku szuka właśnie tej bezwarunkowej miłości, Której nie doznał w dzieciństwie, więc pragnie uleczenia starych ran pochodzących jeszcze z dzieciństwa, bo chce zrealizowania nigdy wcześniej niezrealizowanej potrzeby bycia dla drugiego człowieka pępkiem świata.
Lucyfer666 napisał/a:MagdaLena1111 napisał/a:Ross, to co piszesz, trochę brzmi, jak byś oczekiwała, że życie podsunie Tobie to, co Ci się należy, ale chyba nie tak nie jest. W życiu dostajemy to, co sobie wynegocjujemy.
Ja bym zmienił "wynegocjujemy" na "zdobędziemy". Choć życie to i tak gra o sumie zerowej.
Uważasz, że zysk jednego jest stratą drugiego? Bo to oznacza gra o sumie zerowej.
Dla mnie to nie jest prawdą. Życie nie będzie grą o sumie zerowej, gdy uda się wypracować takie zasady, by żadna ze stron nie była wyzyskiwana. A zasady ustala się negocjując zamiast oczkując, że ktoś się domyśli, dostosuje, zmieni siebie lub swoje postępowanie z miłości, poświęci się, doceni czyjeś poświęcenie,...itd.***
rossanka napisał/a:Bo jak się zastanowić, to co się należy poszczególnym osobom? Nawet w dziecinstwie-jestes grzeczna i posłuszna, jesteś kochana. Wystarczy jeden błąd, a rodzice zabierają Ci milosc. W związku jest analogicznie. Dopóki zgadzasz się z partnerem jest ok . A spróbuj mieć inne zdanie, no to zaczynają się klotnie. A dodaj do tego jakieś swoje dysfunkcje to już masz pozamiatane. W życiu musisz się natrudzic aby cokolwiek mieć zarówno na poziomie emocjonalnym jak i materialnym.
Nie zgadzam się z powyższym.
Ani z tym, że rodzice wycofują swoją miłość, gdy dziecko nie spełnia ich wymagań i oczekiwań. Bo właśnie w dzieciństwie od rodziców należy oczekiwać akceptacji bezwarunkowej, a dziecko ma czuć się nagradzane za samą obecność, za to, że jest. Przynajmniej we wczesnym okresie swojego życia, a potem zamiast wymagać i tresować, lepiej właściwe zachowania modelować, dając dziecku wzór do naśladowania.
W związku jest już inaczej, bo partner to nie rodzic. W związku ustala się zasady, czasami w burzliwych kłótniach, ale do tego też trzeba wiedzieć czego się chce, czego nie jest się w stanie znieść i to wyraźnie artykułować. A ludzie często ciągną na autopilocie, albo uważają się za ofiary losu i nic z tym nie robią, bo im w tej roli wygodnie i najwyżej oczekują, że pojawi się ktoś z zewnątrz i ich „uleczy”, nada ich życiu sensu i wartości, lub wręcz z nich samych uczyni kogoś wartościowego i sensownego. I cierpią, gdy to się nie dzieje. Szczególnie bolesne i nie do zniesienia jest to dla kogoś, kto w związku szuka właśnie tej bezwarunkowej miłości, Której nie doznał w dzieciństwie, więc pragnie uleczenia starych ran pochodzących jeszcze z dzieciństwa, bo chce zrealizowania nigdy wcześniej niezrealizowanej potrzeby bycia dla drugiego człowieka pępkiem świata.
Ale co to ma do rzeczy?
Zgadzam się tutaj z Magdą całkowicie. W życiu nic nie osiągniemy, jeśli nie zawalczymy o to, aktywnie nie zadziałamy, aby spełnić nasze pragnienia. Zbyt dużo ludzi wyobraża sobie, że dostaną wszystko niemal podane na tacy. Ponadto zbyt często dochodzi do sytuacji, kiedy ktoś oczekuje względem partnera gruntownych zmian, dostosowania się i podporządkowania pod swój rytm i największe rozczarowanie przychodzi, kiedy to wymuszenie zmian nie jest możliwe. Osoby, które nie zaznały w przeszłości/dzieciństwie wystarczająco dużo troski i miłości, szukają potem tego w swoim partnerze. Dla niego wyrazem czy dowodem uczucia, jaki nas obdarza partner będzie jak najwyższe poświęcenie względem niego, niemal na każdym kroku.
Zgadzam się tutaj z Magdą całkowicie. W życiu nic nie osiągniemy, jeśli nie zawalczymy o to, aktywnie nie zadziałamy, aby spełnić nasze pragnienia. Zbyt dużo ludzi wyobraża sobie, że dostaną wszystko niemal podane na tacy. Ponadto zbyt często dochodzi do sytuacji, kiedy ktoś oczekuje względem partnera gruntownych zmian, dostosowania się i podporządkowania pod swój rytm i największe rozczarowanie przychodzi, kiedy to wymuszenie zmian nie jest możliwe. Osoby, które nie zaznały w przeszłości/dzieciństwie wystarczająco dużo troski i miłości, szukają potem tego w swoim partnerze. Dla niego wyrazem czy dowodem uczucia, jaki nas obdarza partner będzie jak najwyższe poświęcenie względem niego, niemal na każdym kroku.
przecież na tacy nic nie masz podane. Całe życie musisz się starać, czy to o uczucia rodziców, czy też o przyjaźnie w szkole, na studiach, co do pracy to top z nieba nie spada, musisz się natrudzic aby do czegoś dojść,. Co do partnera, to przecież logiczne, że nie poświęci 100 procent uwagi, z resztą to nawet nie zdrowe, nigdy nie wyobrażałam sobie związku, w którym wszystko robiliśmy razem, zwariowalabym, człowiek potrzebuje chwili samotności nawet w małżeństwie. Nie wiem więc, o jakich ludziach tu piszesz co to niby wyobrażają sobie, że dostaną wszystko na tacy, jakoś takich nie znam.
Ja to wszystko wiem, ale czasami ma się wrażenie, że spotyka się takie osoby, które po prostu uważają, że wszystko im się należy, bo przecież są takie "cudowne", że jedyne co muszą robić w życiu to brać, nie dając nic w zamian. Może czasami to efekt specyficznego wychowania, kiedy młodym ludziom żyje się aż za dobrze, bo wszystko dostają, chociażby od rodziców. Nie mówię tutaj o żadnym użytkowniku, bo ciężko wydawać o kimś opinie, kogo się nie zna w realu. Spotkałem się kiedyś przynajmniej z paroma osobami, które twierdziły, że dostają zawsze to, czego chcą -od tej pory staram się ich unikać.