Nie wiem czy myślisz o 3.5k brutto czy netto.
Jezeli brutto to to bardzo male pieniadze. Jezeli netto to spoko na początek. Tak pierwszy rok pracy. Jak na polskie warunki to mało. Jest wiele miejsc, gdzie można dostać więcej. Więc jeżeli takie zarobki są Twoją motywacją to przemyśl priorytety. Bo zarabiając 3.5k na rękę albo oszczędzasz na wszystkim mając swoje lokum, albo mieszkasz ze współlokatorami i stać Cię na wyjście do kina
67 2019-10-14 21:33:46 Ostatnio edytowany przez marakujka (2019-10-14 22:02:42)
Elfira.
Jak pisałam wyżej - jeśli te przedmioty są dla ciebie za trudne, to weź korki. A jeśli całe studia są za trudne albo za nudne, to sama już musisz wymyślić, czy chcesz to ciągnąć.
Ja mogę doradzić ci tylko, abyś SAMA poszukała sobie jakiegoś zajęcia, jakiejś odskoczni. Choć piszesz, że ciebie satysfakcjonuje spacerek z telefonikiem do rodziców, więc w sumie już masz satysfakcjonujące ciebie rozwiązanie.
Niestety, nie każdy ma kogoś bliskiego bez przerwy.
To tyle ode mnie.
Lady Loka- netto, mówię 3,5 na rękę. I jak dla mnie to mało znam ludzi, którzy na początku tyle zarabiają. Dużo osób mówi właśnie, że w wielu miejscach można więcej zarobić, ale jak się pytam, gdzie konkretnie to odpowiedzi brak. Kwestia jak się załapiesz, jak masz ojca prezesa to możesz zostać dyrektorem w korporacji w wieku 25 lat i zarabiać 8 tysięcy miesięcznie, ale takich osób też jest mało. Moja ciocia jest analitykiem, zarabia 5 na rękę miesięcznie i to w miejscu, gdzie zarobki w tym zawodzie nie są super wysokie, w większych miastach typu Warszawa można zarobić jeszcze więcej, wiec fakt dobrych zarobków plus pewna praca (ludzie nie przestaną chorować i się badać) daje mi jakąś motywację na tych studiach, ale momentami jest tak ciężko, jest tak duży stres (jak ktoś tego nie przeżył, to wiem, że może tego nie zrozumieć), że zastanawiam się, czy ja się do tego w ogóle nadaję
marakuja- tyle że nikt nie chce z tego zakresu udzielać korków. Jak miałam egzamin z jednego przedmiotu to pisałam do doktorantów, którzy nie chcieli się podjąć nauczania na korkach (mimo ze się ogłaszali), bo materiał był trudny. I tak prawie z każdego przedmiotu. W szkole znaleźć korepetytora nie jest trudno, ale na studiach to już graniczy z cudem. No bo jedyną osobą, która będzie ogarniać ten materiał będzie inna osoba z branży, a mało znam analityków medycznych udzielających korki
Tak, masz w pełni rację, muszę sobie sama znaleźć odskocznię, dzwonienie do rodziny to tylko element, nie zapełni mi życia. Myślałam czy by się nie zapisać do szkoły językowej, ale to kosztuje, albo do szkoły policealnej, bo kiedyś interesowała mnie informatyka, ale nie chciałam jej studiować, więc technik informatyk jest zaoczny, bezpłatny...albo iść na jakieś zajęcia sportowe, ale to znowu koszty. Ciężki wybór
Lady Loka- netto, mówię 3,5 na rękę. I jak dla mnie to mało znam ludzi, którzy na początku tyle zarabiają. Dużo osób mówi właśnie, że w wielu miejscach można więcej zarobić, ale jak się pytam, gdzie konkretnie to odpowiedzi brak. Kwestia jak się załapiesz, jak masz ojca prezesa to możesz zostać dyrektorem w korporacji w wieku 25 lat i zarabiać 8 tysięcy miesięcznie, ale takich osób też jest mało. Moja ciocia jest analitykiem, zarabia 5 na rękę miesięcznie i to w miejscu, gdzie zarobki w tym zawodzie nie są super wysokie, w większych miastach typu Warszawa można zarobić jeszcze więcej, wiec fakt dobrych zarobków plus pewna praca (ludzie nie przestaną chorować i się badać) daje mi jakąś motywację na tych studiach, ale momentami jest tak ciężko, jest tak duży stres (jak ktoś tego nie przeżył, to wiem, że może tego nie zrozumieć), że zastanawiam się, czy ja się do tego w ogóle nadaję
marakuja- tyle że nikt nie chce z tego zakresu udzielać korków. Jak miałam egzamin z jednego przedmiotu to pisałam do doktorantów, którzy nie chcieli się podjąć nauczania na korkach (mimo ze się ogłaszali), bo materiał był trudny. I tak prawie z każdego przedmiotu. W szkole znaleźć korepetytora nie jest trudno, ale na studiach to już graniczy z cudem. No bo jedyną osobą, która będzie ogarniać ten materiał będzie inna osoba z branży, a mało znam analityków medycznych udzielających korki
Tak, masz w pełni rację, muszę sobie sama znaleźć odskocznię, dzwonienie do rodziny to tylko element, nie zapełni mi życia. Myślałam czy by się nie zapisać do szkoły językowej, ale to kosztuje, albo do szkoły policealnej, bo kiedyś interesowała mnie informatyka, ale nie chciałam jej studiować, więc technik informatyk jest zaoczny, bezpłatny...albo iść na jakieś zajęcia sportowe, ale to znowu koszty. Ciężki wybór
No pewnie, zmyślaj tak dalej.
Efira napisał/a:Lady Loka- netto, mówię 3,5 na rękę. I jak dla mnie to mało znam ludzi, którzy na początku tyle zarabiają. Dużo osób mówi właśnie, że w wielu miejscach można więcej zarobić, ale jak się pytam, gdzie konkretnie to odpowiedzi brak. Kwestia jak się załapiesz, jak masz ojca prezesa to możesz zostać dyrektorem w korporacji w wieku 25 lat i zarabiać 8 tysięcy miesięcznie, ale takich osób też jest mało. Moja ciocia jest analitykiem, zarabia 5 na rękę miesięcznie i to w miejscu, gdzie zarobki w tym zawodzie nie są super wysokie, w większych miastach typu Warszawa można zarobić jeszcze więcej, wiec fakt dobrych zarobków plus pewna praca (ludzie nie przestaną chorować i się badać) daje mi jakąś motywację na tych studiach, ale momentami jest tak ciężko, jest tak duży stres (jak ktoś tego nie przeżył, to wiem, że może tego nie zrozumieć), że zastanawiam się, czy ja się do tego w ogóle nadaję
marakuja- tyle że nikt nie chce z tego zakresu udzielać korków. Jak miałam egzamin z jednego przedmiotu to pisałam do doktorantów, którzy nie chcieli się podjąć nauczania na korkach (mimo ze się ogłaszali), bo materiał był trudny. I tak prawie z każdego przedmiotu. W szkole znaleźć korepetytora nie jest trudno, ale na studiach to już graniczy z cudem. No bo jedyną osobą, która będzie ogarniać ten materiał będzie inna osoba z branży, a mało znam analityków medycznych udzielających korki
Tak, masz w pełni rację, muszę sobie sama znaleźć odskocznię, dzwonienie do rodziny to tylko element, nie zapełni mi życia. Myślałam czy by się nie zapisać do szkoły językowej, ale to kosztuje, albo do szkoły policealnej, bo kiedyś interesowała mnie informatyka, ale nie chciałam jej studiować, więc technik informatyk jest zaoczny, bezpłatny...albo iść na jakieś zajęcia sportowe, ale to znowu koszty. Ciężki wybórNo pewnie, zmyślaj tak dalej.
Kompletnie nie rozumiem sensu tego komentarza, taki oderwany od kontekstu
Nigdy nie ma czegos takiego jak pewnosc i gwarancja zatrudnienia. Zwlaszcza w czasach wielkiej automatyzacji, w kazdum mozliwym miejscu.
Nie wiem w jakim miescie mieszkasz i w jakim docelowo chcesz mieszkać i jakie masz wyobrazenia, ale nikt nie zostaje dyrektorem korporacji w wieku 25lat chocby ojciec bym szefem wszystkich szefow. No i oni dostają wielokrotnosc tych 8 tysiecy jakbys powiedziala dyrektorowi w korpo zeby robil za 8k to by Cie wysmial
tyle to tam zarabiają dobrzy pracownicy z 6-7 letnim stazem pracy. Wiec juz masz miejsce gdzie sie tyle zarabia
Efira, mam wrazenie ze Ty zyjesz w jakiejs bance stworzonejprzez siebie i rodzicow i kompletnie nie wiesz jak wygląda prawdziwe zycie.
Nigdy nie ma czegos takiego jak pewnosc i gwarancja zatrudnienia. Zwlaszcza w czasach wielkiej automatyzacji, w kazdum mozliwym miejscu.
Nie wiem w jakim miescie mieszkasz i w jakim docelowo chcesz mieszkać i jakie masz wyobrazenia, ale nikt nie zostaje dyrektorem korporacji w wieku 25lat chocby ojciec bym szefem wszystkich szefow. No i oni dostają wielokrotnosc tych 8 tysiecyjakbys powiedziala dyrektorowi w korpo zeby robil za 8k to by Cie wysmial
tyle to tam zarabiają dobrzy pracownicy z 6-7 letnim stazem pracy. Wiec juz masz miejsce gdzie sie tyle zarabia
Efira, mam wrazenie ze Ty zyjesz w jakiejs bance stworzonejprzez siebie i rodzicow i kompletnie nie wiesz jak wygląda prawdziwe zycie.
Może masz rację, może to prawda, chociaż ja siedzę w branży medycznej i wiem, że ludzie mogą zrezygnować z kosmetyków, z siłowni, z wyjazdów, ale nie przestaną chorować, dlatego jednak po kierunkach medycznych jest duża szansa na znalezienie pracy. Owszem, jak jesteś lekarzem i bardzo nie chcesz znaleźć pracy, to jej nie znajdziesz, na siłę cię nikt nie zatrudni (np. pod karą śmierci), ale przy minimalnym wysiłku to tylko kwestia, czy będziesz zarabiać mniej czy więcej.
Co do korpo to już proszę się nie czepiać, to tylko przykład, nie znam się na pracy tam, tak samo jak ktoś z korpo nie ma pojęcia o pracy medyków i nie mam nikomu tego za złe, sama mogę napisać, że jak ktoś nie wie, jak wygląda praca osób kończących UM to jest odcięty od rzeczywistości i mało wie o życiu (a fakt, że w naszym kraju mało kto ma pojęcie o tej dziedzinie, więc to w sumie prawda), ale prawda jest taka, że każdy powinien się zająć swoim zawodem i wiedzieć o nim dużo, nie o innych. No moja koleżanka powiedziała mi to samo, czyli praca w korpo to posiadanie znajomości i wcale nie tak duże zarobki, ale ja się tam nie wybieram, więc mnie to nie interesuje
No ale to nie o to w tym temacie chodzi przecież
Chodzi o to, że czuję się samotna, mimo że jestem otoczona ludźmi. To są tylko znajomi, którzy do tego mają zupełnie inne zainteresowania niż ja, mają inne wartości w życiu. Boli mnie to, że nie mam nikogo, nawet jednej bliskiej przyjaciółki, czy przyjaciela. Przydałaby mi się paczka najbliższych mi osób, z którymi mogłabym pogadać o problemach, którzy też zwierzaliby się mi. Taka zdrowa relacja. Całe życie, jak znajdowałam sobie jakąś koleżankę, uważałam ją za bliższą osobę, wręcz przyjaciółkę to ta przeważnie miała innych znajomych, a ja byłam tylko jedną z wielu (kilkukrotnie w życiu mi się to zdarzyło).
Nie miałam też chłopaka tak na poważnie. Ja wiem, że można się pocieszać, że facet to tylko dodatkowe problemy, że to obawa, czy nie zdradzi, że to tylko kłopot itp., ale powiedzmy sobie szczerze- gdyby tak było na prawdę to ludzie byliby sami, nie istniały by małżeństwa, każdy by był samotnikiem.
A sama ostatnio czytałam artykuł napisany przez psychologa, że samotność i to taka długotrwała to nie jest nic dobrego dla zdrowia, wręcz przeciwnie może się przyczynić do wielu objawów somatycznych typu bóle głowy, brzucha, nerwice, uczucie niepokoju. Pani dodała, że nawet najwięksi introwertycy potrzebują kogoś mieć. I ja się z tym zgadzam, bo przez te wiele lat sama miałam te i inne objawy spowodowane przez samotność. Dodatkowo jeśli przez dłuższy czas jesteśmy sami, to potem już nie umiemy się otworzyć, bo dlaczego jak przez 25 lat byliśmy samotni, nie mogliśmy się nikomu zwierzać, ufać nagle mamy od tak kogoś przyjąć do swojego życia? Widzę to u siebie- w liceum samotność bardzo mi uwierała, teraz powoli zaczęłam się do niej przyzwyczajać, ale widzę tego uboczne skutki, czyli pozbawia mnie to empatii, moje problemy wydają mi się najgorsze na świecie, ale z drugiej strony mam poczucie, że nie zasługuję na nic dobrego ani szczęśliwego, nie potrafię się otworzyć na ludzi, jestem ja i moje problemy, bo przyzwyczaiłam się, że nikt nie chce o nich słyszeć i żyję jako ja i tylko ja i przeraża mnie wizja, że ktoś mógłby wejść w tą strefę mojego komfortu
Z resztą musi być jakaś przyczyna tej samotności. Może to pech do ludzi na mojej drodze, może coś ze mną jest nie tak, ale z drugiej strony jak patrzę, ile osób ma przyjaciół i partnerów, a nie są oni dobrymi ludźmi (dwulicowość, obgadywanie, brak ambicji) to ja uważam, że czasem jestem za dobra, bo sama innym pomagam, a jak przyjdzie co do czego to nie mam do kogo ręki wyciągnąć
W sumie to jest smutne, ale prawdziwe. Chcesz się przytulić i nie masz do kogo. Jesteś sama ze sobą. Przyjaciół masz do czasu, aż nie pobiorą się, bo wtedy pojawia się więcej obowiązków niż przyjaźnie (wiem z doświadczenia)
Sama borykam się z samotnością praktycznie od zawsze. Dla mnie związek staje się abstrakcją. Powoli zaczynam wątpić, że uda mi się kiedykolwiek zbudować jakąś relację z ludźmi (przyjaźń, miłość). Jestem w podobnym wieku co ty. Od wielu lat śledzę wpisy na różnych portalach i niektóre z nich, te na siłę "pocieszające" mnie bawią. Blogerka, która pisała tamten wpis przekonywała, że jak ma się 20 lat i jest się singlem to nic złego, że to dobry okres czasu, że wcale nie należy się smucić. Szkoda tylko, że miała wtedy 22 lata i chłopaka od 3 lat. Inna youtuberka, która zajmuje się sprawami damsko-męskimi nagrała kiedyś filmik "dlaczego warto być singlem" i też podawała powody, że jest czas na poznanie siebie, rozwijanie pasji blabla, a sama jest w związku od 7 lat. Nawet jej to wypominali ludzie w komentarzach. Na różnych anonimowych forach też też czytam oklepane teksty powtarzające się typu "najpierw sam musisz być szczęśliwy, żeby zaznać szczęścia z kimś", "facet nie rozwiąże problemów" a ja się z tym nie zgadzam. Jeśli ktoś jest nieszczęśliwy samemu to jak ma się sam uszczęśliwić na siłę? Nie wierzę, że jest na świecie człowiek, który jest zadowolony z tego, że nie ma kompletnie nikogo bliskiego.. Bycie singlem jest dobre po zakończeniu związku, ale jeśli ktoś był w jednym krótkim związku 10 lat temu to to już jest nawet niezdrowe dla psychiki.
Z tych wszystkich forów raz trafiłam na szczerą odpowiedź kobiety, która napisała, że zmagała się z depresją, a odkąd znalazła faceta czuje się po prostu szczęśliwa. Doceniam takie wyznania.
Nawet tu na forum jeszcze nie tak dawno widziałam wpis dziewczyny, która opisywała kobietę po 30stce, która ubierała się na ciemno, w dżinsy, często chodziła przygaszona. Potem zmarła chyba jej kuzynka, czy koleżanka i ona się zaczęła umawiać z jej mężem (po jakimś czasie, nie od razu po śmierci, żeby nie było). Po dłuższym czasie jak są razem dziewczyna jest nie do poznania: ubiera się w kolorowe sukienki, maluje się, chodzi uśmiechnięta.
Możemy sobie wmawiać, że życie bez partnera jest super, bo mamy całą pizzę dla siebie, bo nie martwimy się, że ktoś nas zdradza, bo mamy spokój, ale powiedzmy sobie szczerze- to tylko wymówka. Wiem, bo innym ludziom mówię to samo "nie mam chłopaka, bo to same problemy" a tak na prawdę wiem, że okłamuję samą siebie, bo zdrowa relacja nas podbudowuje, wzmacnia. Przecież można realizować pasje i odnajdywać siebie nie tylko jako singiel, ale też w związku.
Ja jestem niestety uzależniona od zakochiwania się. Nie wiedziałam, że jest coś takiego, dopóki przez przypadek nie weszłam w artykuł. Jak zaczęłam czytać, to zamarłam, bo to wszystko było jakby o mnie. Kobieta opisywała, że nigdy nie była w prawdziwym związku, ale non stop się zakochiwała. Pisała, że albo jest w fazie zauroczenia i nie interesuje ją nic co się dzieje dookoła prócz tego faceta, albo jest w fazie rozpaczy po zorientowaniu się, że nie ma szans na związek i też nie interesują ją problemy dookoła, bo ona jest w swoim świecie i uważa, że problem jej niespełnionej miłości to największa tragedia. Dziewczyna poszła do psychologa, który natychmiast zalecił terapię, bo to poważny problem. I zrozumiałam, że mam podobny problem. Od wielu lat, właściwie już od podstawówki znajduję sobie jakieś obiekty westchnień i wyobrażam sobie, jak jesteśmy razem, jak śpimy i spędzamy czas razem. Nigdy to się nie sprawdziło jednak. Nigdy nie wychodziło mi z chłopakami. Tylko myślałam, że to normalne, a tu ten wpis się pojawił i mi zniekształcił mój obraz, bo zawsze sobie myślałam, że "jak nie wyszło z tym to wyjdzie z innym", ale jak widać to nie jest do końca normalne
Musiałam to z siebie wyrzucić, ale ja cię autorko rozumiem
Samotność potrafi dobijać. Ja to nawet za dużo znajomych nie mam
W sumie to jest smutne, ale prawdziwe. Chcesz się przytulić i nie masz do kogo. Jesteś sama ze sobą. Przyjaciół masz do czasu, aż nie pobiorą się, bo wtedy pojawia się więcej obowiązków niż przyjaźnie (wiem z doświadczenia)
Sama borykam się z samotnością praktycznie od zawsze. Dla mnie związek staje się abstrakcją. Powoli zaczynam wątpić, że uda mi się kiedykolwiek zbudować jakąś relację z ludźmi (przyjaźń, miłość). Jestem w podobnym wieku co ty. Od wielu lat śledzę wpisy na różnych portalach i niektóre z nich, te na siłę "pocieszające" mnie bawią. Blogerka, która pisała tamten wpis przekonywała, że jak ma się 20 lat i jest się singlem to nic złego, że to dobry okres czasu, że wcale nie należy się smucić. Szkoda tylko, że miała wtedy 22 lata i chłopaka od 3 lat. Inna youtuberka, która zajmuje się sprawami damsko-męskimi nagrała kiedyś filmik "dlaczego warto być singlem" i też podawała powody, że jest czas na poznanie siebie, rozwijanie pasji blabla, a sama jest w związku od 7 lat. Nawet jej to wypominali ludzie w komentarzach. Na różnych anonimowych forach też też czytam oklepane teksty powtarzające się typu "najpierw sam musisz być szczęśliwy, żeby zaznać szczęścia z kimś", "facet nie rozwiąże problemów" a ja się z tym nie zgadzam. Jeśli ktoś jest nieszczęśliwy samemu to jak ma się sam uszczęśliwić na siłę? Nie wierzę, że jest na świecie człowiek, który jest zadowolony z tego, że nie ma kompletnie nikogo bliskiego.. Bycie singlem jest dobre po zakończeniu związku, ale jeśli ktoś był w jednym krótkim związku 10 lat temu to to już jest nawet niezdrowe dla psychiki.
Z tych wszystkich forów raz trafiłam na szczerą odpowiedź kobiety, która napisała, że zmagała się z depresją, a odkąd znalazła faceta czuje się po prostu szczęśliwa. Doceniam takie wyznania.
Nawet tu na forum jeszcze nie tak dawno widziałam wpis dziewczyny, która opisywała kobietę po 30stce, która ubierała się na ciemno, w dżinsy, często chodziła przygaszona. Potem zmarła chyba jej kuzynka, czy koleżanka i ona się zaczęła umawiać z jej mężem (po jakimś czasie, nie od razu po śmierci, żeby nie było). Po dłuższym czasie jak są razem dziewczyna jest nie do poznania: ubiera się w kolorowe sukienki, maluje się, chodzi uśmiechnięta.
Możemy sobie wmawiać, że życie bez partnera jest super, bo mamy całą pizzę dla siebie, bo nie martwimy się, że ktoś nas zdradza, bo mamy spokój, ale powiedzmy sobie szczerze- to tylko wymówka. Wiem, bo innym ludziom mówię to samo "nie mam chłopaka, bo to same problemy" a tak na prawdę wiem, że okłamuję samą siebie, bo zdrowa relacja nas podbudowuje, wzmacnia. Przecież można realizować pasje i odnajdywać siebie nie tylko jako singiel, ale też w związku.
Ja jestem niestety uzależniona od zakochiwania się. Nie wiedziałam, że jest coś takiego, dopóki przez przypadek nie weszłam w artykuł. Jak zaczęłam czytać, to zamarłam, bo to wszystko było jakby o mnie. Kobieta opisywała, że nigdy nie była w prawdziwym związku, ale non stop się zakochiwała. Pisała, że albo jest w fazie zauroczenia i nie interesuje ją nic co się dzieje dookoła prócz tego faceta, albo jest w fazie rozpaczy po zorientowaniu się, że nie ma szans na związek i też nie interesują ją problemy dookoła, bo ona jest w swoim świecie i uważa, że problem jej niespełnionej miłości to największa tragedia. Dziewczyna poszła do psychologa, który natychmiast zalecił terapię, bo to poważny problem. I zrozumiałam, że mam podobny problem. Od wielu lat, właściwie już od podstawówki znajduję sobie jakieś obiekty westchnień i wyobrażam sobie, jak jesteśmy razem, jak śpimy i spędzamy czas razem. Nigdy to się nie sprawdziło jednak. Nigdy nie wychodziło mi z chłopakami. Tylko myślałam, że to normalne, a tu ten wpis się pojawił i mi zniekształcił mój obraz, bo zawsze sobie myślałam, że "jak nie wyszło z tym to wyjdzie z innym", ale jak widać to nie jest do końca normalne
Musiałam to z siebie wyrzucić, ale ja cię autorko rozumiem
Samotność potrafi dobijać. Ja to nawet za dużo znajomych nie mam
Doskonale rozumiem
Ja się zaczynam zastanawiać, czy nie mam zbyt wysokich wymagań co do chłopaków, ale sama zostałam wychowana w konkretny sposób i nie zmienię od tak toku myślenia. Moja wychowawczyni w czasach szkolnych chwaliła mnie mojej mamie, że mam ogromną kulturę osobistą, klasę i taka osoba to skarb (dosłownie tak powiedziała). Dodatkowo wyniosłam taki przykład z domu- rodzice zawsze potrafili się odpowiednio zachować. Dlatego ja bym chciała teraz chłopaka, który też jest uprzejmy, kulturalny, ma klasę i inteligentne poczucie humoru. To niby nie tak dużo, ale jak dla mnie spotkanie kogoś takiego graniczy z cudem. Jak się zaczynam z kimś umawiać, to już trafiłam na takiego, który z wszystkiego robił sobie żarty. Niby się we mnie kochał (koleżanka powiedziała, że nawet bardzo i to było po nim widać), ale jak miałam problem z matematyką na studiach i mówiłam, że przecież jest to niepotrzebne, że po co mi to (a egzamin mieliśmy na prawdę trudny), a on to wyśmiał, że przecież to takie łatwe (takich sytuacji było wiele, nie tylko ta, chłopak z wszystkiego sobie żarty robił), a jak mu zwróciłam uwagę, że to jest wredne, to usłyszałam- dosłownie- słowa "masz kija w dupie". Inny, z którym się spotykałam był gorszy niż niejedna plotkara. Rozgadywał prywatne rzeczy innych ludzi, obgadywał innych, najgorsze jest to, że swoich bliższych znajomych, z którymi trzymał na co dzień też obgadywał. Ja nie toleruję obgadywania każdego po kolei i mówienia o prywatnych rzeczach. Jeszcze inny był zaś ogromnym pesymistą, nic mu nie pasowało, albo za ciepło albo za zimno, albo zły prowadzący na studiach, bo wymaga za dużo albo zły, bo nie wymaga zbyt wiele i tak cały czas. Nic się nie podoba, nie można dogodzić. Kolejny namawiał do palenia papierosów (czego nie znoszę), potrafił nosić przepoconą koszulkę kilka dni z rzędu, jak weszłam do jego łazienki to myślałam, że zwymiotuję, taki zapach tam był. Następny był przemądrzały, przechwalał się, jaki to on nie jest najlepszy ze wszystkiego- też tego nie toleruję, lubię pewnych siebie, ale to już jest arogancja. Było też takich chyba ze trzech, którzy chcieli mnie tylko zaciągnąć do łóżka, a nic kompletnie do mnie nie czuli (to było widać).
Z jednej strony zastanawiam się, co jest ze mną nie tak, że nikogo nie mam, ale z drugiej strony chyba już lepiej być samemu, niż być z kimś takim jak ci panowie wyżej.
Niestety wielu patrzy na mnie tylko jak na obiekt do łóżka, to boli, ale nie wiem, co z tym zrobić
Jeden był taki, który był świetnym materiałem na męża: kulturalny, przystojny, pracowity, ale wtedy ja miałam depresję i byłam osobą smutną, mimo że starałam się uśmiechać to średnio mi to wychodziło, a wiadomo że facet wybierze charyzmatyczną, żywiołową laskę a nie taką z depresją (chociaż on do teraz jest sam, jak ja, więc nie wiem, co on woli), ale no wtedy zainteresowany mną nie był, ale w sumie się nie dziwię, bo byłam smutna, niepewna siebie, no średnio, więc zrozumiałe
Po prostu nie mogę spotkać nikogo odpowiedniego
Takich, jakich lubię nie widuję za bardzo na swojej drodze, tylko co ja mam na to poradzić? Ktoś wyżej napisał, że nie potrafię żyć, że życie zależy tylko ode mnie, a ja się z tym nie zgodzę, bo to nie ja wybieram sobie ludzi na drodze, to loteria
Prawdę powiedziawszy Efiro, tak czytam Twój wątek i wydaje mi się ostatecznie, ze za bardzo skupiasz się na tym. Brakuje Tobie dystansu. Jak przechodziłaś okres buntu?
76 2019-10-21 14:36:50 Ostatnio edytowany przez bagienni_k (2019-10-21 15:52:43)
W sumie to jest smutne, ale prawdziwe. Chcesz się przytulić i nie masz do kogo. Jesteś sama ze sobą. Przyjaciół masz do czasu, aż nie pobiorą się, bo wtedy pojawia się więcej obowiązków niż przyjaźnie (wiem z doświadczenia)
Sama borykam się z samotnością praktycznie od zawsze. Dla mnie związek staje się abstrakcją. Powoli zaczynam wątpić, że uda mi się kiedykolwiek zbudować jakąś relację z ludźmi (przyjaźń, miłość). Jestem w podobnym wieku co ty. Od wielu lat śledzę wpisy na różnych portalach i niektóre z nich, te na siłę "pocieszające" mnie bawią. Blogerka, która pisała tamten wpis przekonywała, że jak ma się 20 lat i jest się singlem to nic złego, że to dobry okres czasu, że wcale nie należy się smucić. Szkoda tylko, że miała wtedy 22 lata i chłopaka od 3 lat. Inna youtuberka, która zajmuje się sprawami damsko-męskimi nagrała kiedyś filmik "dlaczego warto być singlem" i też podawała powody, że jest czas na poznanie siebie, rozwijanie pasji blabla, a sama jest w związku od 7 lat. Nawet jej to wypominali ludzie w komentarzach. Na różnych anonimowych forach też też czytam oklepane teksty powtarzające się typu "najpierw sam musisz być szczęśliwy, żeby zaznać szczęścia z kimś", "facet nie rozwiąże problemów" a ja się z tym nie zgadzam. Jeśli ktoś jest nieszczęśliwy samemu to jak ma się sam uszczęśliwić na siłę? Nie wierzę, że jest na świecie człowiek, który jest zadowolony z tego, że nie ma kompletnie nikogo bliskiego.. Bycie singlem jest dobre po zakończeniu związku, ale jeśli ktoś był w jednym krótkim związku 10 lat temu to to już jest nawet niezdrowe dla psychiki.
Z tych wszystkich forów raz trafiłam na szczerą odpowiedź kobiety, która napisała, że zmagała się z depresją, a odkąd znalazła faceta czuje się po prostu szczęśliwa. Doceniam takie wyznania.
Nawet tu na forum jeszcze nie tak dawno widziałam wpis dziewczyny, która opisywała kobietę po 30stce, która ubierała się na ciemno, w dżinsy, często chodziła przygaszona. Potem zmarła chyba jej kuzynka, czy koleżanka i ona się zaczęła umawiać z jej mężem (po jakimś czasie, nie od razu po śmierci, żeby nie było). Po dłuższym czasie jak są razem dziewczyna jest nie do poznania: ubiera się w kolorowe sukienki, maluje się, chodzi uśmiechnięta.
Możemy sobie wmawiać, że życie bez partnera jest super, bo mamy całą pizzę dla siebie, bo nie martwimy się, że ktoś nas zdradza, bo mamy spokój, ale powiedzmy sobie szczerze- to tylko wymówka. Wiem, bo innym ludziom mówię to samo "nie mam chłopaka, bo to same problemy" a tak na prawdę wiem, że okłamuję samą siebie, bo zdrowa relacja nas podbudowuje, wzmacnia. Przecież można realizować pasje i odnajdywać siebie nie tylko jako singiel, ale też w związku.
Ja jestem niestety uzależniona od zakochiwania się. Nie wiedziałam, że jest coś takiego, dopóki przez przypadek nie weszłam w artykuł. Jak zaczęłam czytać, to zamarłam, bo to wszystko było jakby o mnie. Kobieta opisywała, że nigdy nie była w prawdziwym związku, ale non stop się zakochiwała. Pisała, że albo jest w fazie zauroczenia i nie interesuje ją nic co się dzieje dookoła prócz tego faceta, albo jest w fazie rozpaczy po zorientowaniu się, że nie ma szans na związek i też nie interesują ją problemy dookoła, bo ona jest w swoim świecie i uważa, że problem jej niespełnionej miłości to największa tragedia. Dziewczyna poszła do psychologa, który natychmiast zalecił terapię, bo to poważny problem. I zrozumiałam, że mam podobny problem. Od wielu lat, właściwie już od podstawówki znajduję sobie jakieś obiekty westchnień i wyobrażam sobie, jak jesteśmy razem, jak śpimy i spędzamy czas razem. Nigdy to się nie sprawdziło jednak. Nigdy nie wychodziło mi z chłopakami. Tylko myślałam, że to normalne, a tu ten wpis się pojawił i mi zniekształcił mój obraz, bo zawsze sobie myślałam, że "jak nie wyszło z tym to wyjdzie z innym", ale jak widać to nie jest do końca normalne
Musiałam to z siebie wyrzucić, ale ja cię autorko rozumiem
Samotność potrafi dobijać. Ja to nawet za dużo znajomych nie mam
Wprawdzie, to nie bezpośrednio do Autorki, ale myślę, że do tmatu pasuje jak najbardziej
Uwierz, że to NAPRAWDĘ zależy od ludzi. Przeglądając tutaj wątki na forum czy śledząc filmy na YT, mamy ogromny przekrój ludzkich historii. Przynajmniej tutaj na forum widzę najwięcej osób, które jeśli nawet nie są obecnie w związkach, to prezetują przy tym dość luźne podejście, przynajmniej tak by wynikało z ich wypowiedzi. Wielokrotnie tutaj czytam zwierzenia ludzi, doceniajaćych zarówno życie w samotności jak i w związku, albowiem KAŻDY z tych sposóbów życia MA swoje niepodważalne zalety. Chyba najbardziej obiektywną opinię mogą wydać Ci, którzy doświadczyli zarówno jednego jak i drugiego stanu. Zwolennicy związków powtarzają ,że jesteśmy istotami społecznymi. Z drugiej strony, NIKT z nas nie jest fizycznie związany z drugą osobą, musi niejako umieć funkcjonować samodzielnie i niezależnie.
Każdy także podchodzi przecież inaczej do tego, jak ma wyglądać idealna relacja. Takie istotne aspekty, jak bliskość, przestrzeń i poczucie swobody, płaszczyzny porozumienia, wspólne tematy i całe mnóstwo innych cech - wszystko to nie jest przecież uniwersalne dla każdej pary tworzącej związek. Dla każdego pewne elementy mogąbyć mniej lub bardziej istotne od innych. choćby wspólne spędzanie czasu, zainteresowania czy ilość spotkań.Mogę się podpisać pod tymi właśnie oklepanymi tekstami, gdyż dla mnie stanowią one istotę samoakceptacji. Skoro nie jestem szczęśliwy sam z siebie, to znaczy wprost, że nie akceptuję siebie, takim jakim jestem. I co najwazniejsze: ja żyję przede wszys5tkim DLA SIEBIE a nie dla kogoś innego! Człowiek w życiu powinien cieszyć się różnymi aspektami swojego życia. Jeśli ma się cieszyć głównie bliskością tej drugiej osoby, usuwając na bok wszystko inne, może znaczyć to że jest właśnie uzależniony od ustawicznie okazywanej jej miłości czy bliskości. Dla różnych ludzi spełnianie określonych potrzeb może okazać się wążniejsze od innych. Akurat konieczność bycia w związku może NIE BYĆ takową potrzebą a zupełnie coś innego. Nie ma też przecież jakiejś granicy wiekowej, gdzie wypada mieć kogoś, to sa jedynie sztucznie narzucane nam wzorce.
Mogę to jedynie przedstawić na swoim przykładzie Ja miałem może trochę odwrotnie, na początku też chciałem mieć u boku kogoś bliskiego. No nie udało się raz, drugi, kilka razy.. Być może też zacząłbym narzekać, rozpaczać i załamywać ręce. Stwierdziłem jednak, żę nie wawrto nic robić na siłę ani roztaczać wokoł sibie tej aury przygnębienia, którego zresztą nie było. Bardzo dużo radośći sprawiało mi( i sprawia nadal) relacje z przyjaciółmi, znajomymi, szczególnie ze wspólnej branży
Branża specyficzna, to fakt, angażująca sporo czasu, wysiłku i energii, al edająca niesamowicie dużo satysfakcji
To mnie napędza do życia i absorbuje praktycznie cały czas
Spełnienie zawodowe, rozwijanie się w pozazwiązkowych aspektach stało się dla mnie najważniejsze. Dziwnym trafem, zupełnie mi to nie przeszkadza.
Być może wynika to z faktu, że czuję się w dużym stopniu niezależny i swobodny, to uczucie jest zbyt silne, że by tak bardzo tęsknić za związkiem. Duże poczucie indywidualności sprawia, że ciężko byłoby mi się zmienić, chociaż częściowo i dostosować pod obecność partnera. Podobnie z uczuciową stroną związku. Jestem raczej człowiekiem, które zbyt wylewnie uczuć nie okazuje. Poza tym takie drobne, miłe gesty, które są często odbierane jako coś, co związek podtrzymuje, nie sprawiają mi specjalnie przyjemności. W pewnych kwestiach jestem minimalistą i nie przywiązuję wagi do tych właśnie detali, które dla Was kobiet sa tak ważne.
NIezależnie od tego, lubię nawiązywać kontakty z ludźmi, rozmawiać na ciekawe tematy, śmiać się, ale wizja typowego związku mnie mocno zniechęca. Zatem wszystko to, co można robić i w związku i będąc singlem, jest jak najbardziej korzystne, natomiast niektóre fundamenty związku, zwłaszcza te uczuciowe odrzucają mnie od stworzenia relacji z drugą osobą. Partnerstwo, przyjaźń, wsparcie, wspólne spędzanie czasu, rozmowy, porozumienie - to jak najbardziej byłbym gotów osiągnąć. Ale wiadomo, że żaden związek nie jest typowym związkiem, bez jego uczuciowej strony, wyrażanej nie tylko czynami, ale też gestami lub słowami. Szzczególnie dla kobiet...
Lucyfer666- podziwiam też za przeczytanie tych wypocin. Dystansu? To znaczy zależy w jakiej dziedzinie. Dystans do siebie mam, ale jak ktoś krytykuje mój już i tak słaby punkt, na którego punkcie mam kompleksy to tak, wtedy nie dam za wygraną. Okres buntu? A co to ma do tego? Nie przechodziłam jakoś bardzo, no może trochę więcej się kłóciłam z rodzicami, zamykałam w pokoju i siedziałam tam sama, to trwało rok między 14 a 15 rokiem życia, więc nie jakoś drastycznie, bo jak inne nastolatki nie wracają na noc do domów, upijają się, to ze mną takiego problemu nie było
bagienni_k- wiem, że to nie do mnie, ale i tak odpowiem. Ja nie mam nic do ludzi, którzy decydują się być sami, bo chcą. To jestem w stanie zaakceptować. Jak tego chcemy, to nie ma problemu, ale ja tego nie chce. Sama nie wiem, bo jak napisałeś- najlepsze porównanie mają ci, którzy byli w obu sytuacjach. Ja nie byłam, dla mnie to tylko marzenie. Nie mogę powiedzieć, że cieszę się z bycia samemu, bo nigdy nie byłam w poważnym związku, nie mam porównania. Dla mnie samotność jest wyniszczająca. Mnie miłość uskrzydla. Chwile w życiu, które najlepiej wspominam to te, w których byłam zakochana, nawet nie wiedząc jeszcze, że ten ktoś np. nic do mnie nie czuje. Ja potrafię funkcjonować samodzielnie i niezależnie, gdybym nie potrafiła, to zostałby mi chyba tylko skok z mostu, ale staram się nie poddawać.
"ja żyję przede wszys5tkim DLA SIEBIE a nie dla kogoś innego! Człowiek w życiu powinien cieszyć się różnymi aspektami swojego życia. "matka natura tak nas stworzyła, żebyśmy mieli instynkt do zakładania rodziny i powiększania jej
"Akurat konieczność bycia w związku może NIE BYĆ takową potrzebą a zupełnie coś innego." jeśli nie jest to super, ale w wielu przypadkach jednak jest
"Nie ma też przecież jakiejś granicy wiekowej, gdzie wypada mieć kogoś, to sa jedynie sztucznie narzucane nam wzorce." z tym się nie zgodzę, bo jest określony wiek zachodzenia w ciążę. Moja ciocia nie chciała dzieci przed 35 rokiem życia, potem już w nią nie zaszła
"relacje z przyjaciółmi, znajomymi, szczególnie ze wspólnej branży" mi tak samo, dla mnie przyjaciele są ważniejsi niż nawet związek, problem w tym, że nie mam takich prawdziwych przyjaciół, którym mogłabym się wygadać, pochwalić i na odwrót. W dodatku przyjaźnie nie są trwałe, bo większość jednak potem się ożeni i będzie tylko praca-dom i nie będzie czasu na kolegów (mam niektóre koleżanki z dziećmi, umówienie się z nimi na zwykłą kawę to misja prawie niemożliwa), taka osoba zmienia priorytety w życiu
Cały czas powtarzam, jeśli ktoś jest sam, bo chce i nie lubi bycia w związku to nie ma w tym nic dziwnego, nie można nikogo zmusić, ale jak ktoś chce, a nie może to jest to już problem dla naszej psychiki: pojawiają się kompleksy, rośnie niepewność siebie, stajemy się mniej otwarci- mówię na swoim przykładzie, bo ja właśnie takie objawy u siebie obserwuję. To tak jak para się stara o dziecko, ale z jakiś przyczyn nie może go mieć, czują żal, zazdrość, frustrację i takim ludziom się współczuje, to dlaczego jest taka nagonka na singli, którzy nie chcą być sami? Jakoś takiej parze nikt nie powie "bycie rodzicem to tylko żmudne obowiązki", "bezdzietność jest super!", "musisz się nauczyć żyć samemu, żeby mieć dziecko, a skoro bez dziecka jesteś nieszczęśliwy znaczy, że nie nadajesz się do posiadania potomka". Wiem, że brzmi to dziwnie, ale to zmodyfikowane teksty do singli z tych różnych stron. Można by rzec, że nie można porównywać braku dziecka do braku partnera, ale jak dla mnie to jednoznaczne
Sama znam jeden przykład, który już wyżej opisywałam: kobieta rozwijająca się zawodowo, studia, potem praca. Pamiętam, że jak miała 25-26 lat była taką- bez urażania nikogo)- zgorzkniałą starą panną. Brzmi okrutnie, ale chodziła cały czas struta, była nieprzyjemna dla innych, wredna. W wieku 29 lat zorientowała się, że za dużo czasu już nie ma, jej rodzice ją zeswatali, ale mimo tego widziałam po niej, że jest szczęśliwa. Po raz pierwszy widziałam ją uśmiechniętą dopiero przy przyszłym mężu, więc to chyba coś znaczy
Lucyfer666- podziwiam też za przeczytanie tych wypocin. Dystansu? To znaczy zależy w jakiej dziedzinie. Dystans do siebie mam, ale jak ktoś krytykuje mój już i tak słaby punkt, na którego punkcie mam kompleksy to tak, wtedy nie dam za wygraną. Okres buntu? A co to ma do tego? Nie przechodziłam jakoś bardzo, no może trochę więcej się kłóciłam z rodzicami, zamykałam w pokoju i siedziałam tam sama, to trwało rok między 14 a 15 rokiem życia, więc nie jakoś drastycznie, bo jak inne nastolatki nie wracają na noc do domów, upijają się, to ze mną takiego problemu nie było
bagienni_k- wiem, że to nie do mnie, ale i tak odpowiem. Ja nie mam nic do ludzi, którzy decydują się być sami, bo chcą. To jestem w stanie zaakceptować. Jak tego chcemy, to nie ma problemu, ale ja tego nie chce. Sama nie wiem, bo jak napisałeś- najlepsze porównanie mają ci, którzy byli w obu sytuacjach. Ja nie byłam, dla mnie to tylko marzenie. Nie mogę powiedzieć, że cieszę się z bycia samemu, bo nigdy nie byłam w poważnym związku, nie mam porównania. Dla mnie samotność jest wyniszczająca. Mnie miłość uskrzydla. Chwile w życiu, które najlepiej wspominam to te, w których byłam zakochana, nawet nie wiedząc jeszcze, że ten ktoś np. nic do mnie nie czuje. Ja potrafię funkcjonować samodzielnie i niezależnie, gdybym nie potrafiła, to zostałby mi chyba tylko skok z mostu, ale staram się nie poddawać.
"ja żyję przede wszys5tkim DLA SIEBIE a nie dla kogoś innego! Człowiek w życiu powinien cieszyć się różnymi aspektami swojego życia. "matka natura tak nas stworzyła, żebyśmy mieli instynkt do zakładania rodziny i powiększania jej
"Akurat konieczność bycia w związku może NIE BYĆ takową potrzebą a zupełnie coś innego." jeśli nie jest to super, ale w wielu przypadkach jednak jest
"Nie ma też przecież jakiejś granicy wiekowej, gdzie wypada mieć kogoś, to sa jedynie sztucznie narzucane nam wzorce." z tym się nie zgodzę, bo jest określony wiek zachodzenia w ciążę. Moja ciocia nie chciała dzieci przed 35 rokiem życia, potem już w nią nie zaszła
"relacje z przyjaciółmi, znajomymi, szczególnie ze wspólnej branży" mi tak samo, dla mnie przyjaciele są ważniejsi niż nawet związek, problem w tym, że nie mam takich prawdziwych przyjaciół, którym mogłabym się wygadać, pochwalić i na odwrót. W dodatku przyjaźnie nie są trwałe, bo większość jednak potem się ożeni i będzie tylko praca-dom i nie będzie czasu na kolegów (mam niektóre koleżanki z dziećmi, umówienie się z nimi na zwykłą kawę to misja prawie niemożliwa), taka osoba zmienia priorytety w życiu
Cały czas powtarzam, jeśli ktoś jest sam, bo chce i nie lubi bycia w związku to nie ma w tym nic dziwnego, nie można nikogo zmusić, ale jak ktoś chce, a nie może to jest to już problem dla naszej psychiki: pojawiają się kompleksy, rośnie niepewność siebie, stajemy się mniej otwarci- mówię na swoim przykładzie, bo ja właśnie takie objawy u siebie obserwuję. To tak jak para się stara o dziecko, ale z jakiś przyczyn nie może go mieć, czują żal, zazdrość, frustrację i takim ludziom się współczuje, to dlaczego jest taka nagonka na singli, którzy nie chcą być sami? Jakoś takiej parze nikt nie powie "bycie rodzicem to tylko żmudne obowiązki", "bezdzietność jest super!", "musisz się nauczyć żyć samemu, żeby mieć dziecko, a skoro bez dziecka jesteś nieszczęśliwy znaczy, że nie nadajesz się do posiadania potomka". Wiem, że brzmi to dziwnie, ale to zmodyfikowane teksty do singli z tych różnych stron. Można by rzec, że nie można porównywać braku dziecka do braku partnera, ale jak dla mnie to jednoznaczne
Sama znam jeden przykład, który już wyżej opisywałam: kobieta rozwijająca się zawodowo, studia, potem praca. Pamiętam, że jak miała 25-26 lat była taką- bez urażania nikogo)- zgorzkniałą starą panną. Brzmi okrutnie, ale chodziła cały czas struta, była nieprzyjemna dla innych, wredna. W wieku 29 lat zorientowała się, że za dużo czasu już nie ma, jej rodzice ją zeswatali, ale mimo tego widziałam po niej, że jest szczęśliwa. Po raz pierwszy widziałam ją uśmiechniętą dopiero przy przyszłym mężu, więc to chyba coś znaczy
Efira, samotność nie jest i nigdy nie była niczym dobrym
"Na każdego przyjdzie czas" albo "znajdziesz swojego księcia" to są dobre teksty dla tych, którzy właśnie z kimś się rozstali, pociesza ich grono znajomych, przyjaciół...ja jak się nieszczęśliwie zakochałam to nie miałam nikogo przy sobie.
Świat jest zły. Ja miałam ostatnio taką sytuację, że jedna urzędniczka mnie wkurzyła i była dla mnie bardzo niemiła, mimo że ja miałam rację, a ona zawaliła sprawę. Gdybym miała chłopaka czy znajomych to mogłabym dać upust emocjom, wygadać się i na pewno ktoś by coś miłego powiedział, potem zaczął opowiadać o swoim dniu aż ja bym zapomniała o tej urzędniczce, a tak to wracam, jestem sama w pokoju, nie mam do kogo napisać, bo nikogo nie obchodzą moje problemy, a ja siedzę i oglądam serial, czytam coś, żeby tylko zająć głowę i nie myśleć o nieprzyjemnościach, ale to nie pomaga.
Właśnie dlatego samotność jest zła
Największemu wrogowi jej nie życzę
Tylko jak ktoś pisał, że nasze życie zależy od nas- co zrobić? Zmusić chłopaka, żeby z nami chodził? zmusić znajomych, żeby się ze mną trzymali? Nie wyobrażam sobie tego, no ale jak kto woli
Prawda jest taka, że ja przez ciągłą samotność nabawiłam się bardzo złego nawyku. Jak spodobał mi się jeden chłopak to wręcz mu nadskakiwałam, żeby tylko go zdobyć, żeby zobaczył, jaką jestem dobrą, uczynną osobą. Nie, to nic nie dało
Tak samo ze znajomymi. To znaczy to nie są moi znajomi, po prostu ludzie z mojej uczelni. I też chcę się dzielić notatkami, jestem bardzo miła, wszystko, żeby pokazać, że warto się ze mną trzymać
Oczywiście to nie o to chodzi i dalej jestem samotna i sfrustrowana
79 2019-10-27 11:09:55 Ostatnio edytowany przez bagienni_k (2019-10-27 22:17:37)
Efira Rozumiem Cię doskonale, dziękuję jednocześnie za zrozumienie mojego punktu widzenia.
Pomimo faktu, że sam czuję się jako singiel nadspodziewanie dobrze, doceniając ten stan, to cenię sobie zdanie innych. Kilka Pań tutaj na forum( nie pamiętam w którym wątku) wyraźnie podkreśla, że choć są aktualnie w związkach lub były, tudzież szukają kogoś - są jednak w stanie zaakceptować bycie samą przez pewien czas i co najważniejsze widzą pozytywne aspekty samotności. Najważniejsze, kiedy się dostrzega dobre i złe strony danego zjawiska. W tym przypadku z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ życie samemu jak i życie w związku ma swoje zalety jak i wady. NIe ma co ich tutaj wymieniać, jak również nie będę się powtarzać, dlaczego czuję się dobrze, wręcz znakomicie, samemu. Nie ma sensu powtarzać tych frazesów o pokochaniu czy akceptacji siebie, bądź o tym, jak trzeba nauczyć się żyć samemu, żeby kogoś sobie znaleźć, bo to jest OCZYWISTE! Nie przyszłoby mi do głowy coś takiego, żę związek/uczucie to sama idylla, raj, uniesienie a samotnośc to marazm, dno, tragedia itp. Znacznie gorzej wygląda to, kiedy wydaje się nam, że każda sytuacja, czy to co nas w życiu spotyka, WYMAGA obecności drugiej osoby, żę nie będziemy sobie w statnie poradzić bez niej. Zupełnie niezależnie, czego to może dotyczyć. Już sam fakt, że każdy dorosły człowiek, jest istotą niezależną, samodzielnie funkcjonującą, która w każdej sytuacji powinna starać się chociaż samemu stawić czoła przeciwnościom. Nie można sobie wmawiać, że bez partnera nie będziemy w stanie sobie poradzić z żadnymi problemami. Podany przez Koleżankę przykład z jakimś upierdliwym urzędnikiem: czy partner jest niezbedny do tego, żeby frustracja czy złość, powstałe przy takim spotkaniu "spłynęły" z nas prędzej czy później? Nie musze zresztą swoimi problemami się z nikim dzielić. Nie muszę się z każdego niepowodzenia wyżalać i wypłakiwac komuś na ramieniu. Albo zostanie to we mnie i się "rozniesie" albo spłynie samemu czy też z pomocą choćby jakiejś innej przyjemnej czynności. Jeśli już miałbym czegokolwiek "nie życzyć", spokojnie znajdę więcej poważniejszych rzeczy niż samotność, jak chociażby ciężka choroba.
W kwestii mojego podejścia do życia, akurat dużą rolę gra fakt, że nie zamierzam mieć dzieci - najlepiej się czuję gdy, wszelkie pociechy( w wieku 3-12 lat) znajduja się ode mnie jak najdalej lub co najwyżej śpią. Poświęcenie dużej częsci swojego życia dla rodzicielstwa jest dla mnie stratą czasu, sił czy środków, które wole przeznaczyć na zupełnie inne rzeczy. Niektóre Panie nazwałyby mnie zapewne leniem, egoistą, nieudacznikiem lub niedojrzałym, nieodpowiedzialnym dużym dzieckiem, które nie wie jeszcze co to jest dorosłe życie.. Tylko czy możemy tak w 100% stwierdzić o kimś, kto zupełnie ŚWIADOMIE WYBIERA taki styl życia, wprzeciwieństwie do kogoś, kto już ma rodzinę, męża/żonę dzieci/cko i wtedy się okazuje, że jeszcze do tego etapu nie dorósł?
Czy zatem wszystkich ludzi w histori, choćby nie wiadomo jakie funkcje sprawowali lub nie dokonali o wiele bardziej doniosłych rzeczy, niż własne dziecko, należy za takich przegrywów uznać?
80 2019-10-27 23:38:38 Ostatnio edytowany przez Andaar (2019-10-27 23:38:47)
Temat niestety, bądź stety znany mi jest z autopsji lub jej część.
Może zacznę od tematu studiów, bo chyba najwięcej przewinął się przez ten temat (no chyba, że na pierwszej stronie było o czymś innym, wybacz ale trochę dużo tekstu się z tego zrobiło), jeśli wiesz, że ci się ta dziedzina/przyszła praca podoba i jesteś przekonana, że chcesz w to iść ORAZ są to jedyne studia, dzięki którym się dostaniesz do tego, wymarzonego zawodu, to nie widzę innej opcji niż zdanie ich lub wzięcie dziekanki na pół roku lub rok, aby odetchnąć (bo na pewno istnieje taka opcja).
Co do pracy, czy zarobków (wiem, że ktoś już cię poprawiał, ale napiszę na wszelkie wypadek raz jeszcze), że te 4-5 tysięcy brutto (co daje te 3-3,5 tysiąca netto) nie jest wcale jakimiś super zarobkami, można by rzecz, że to jest taki entry level na życie w większym mieście, aby można było sobie pozwolić na jakieś drobiazgi, ale nie tak wiele, by można było coś odłożyć na przyszłość, a jeśli chodzi o te 8 tysięcy, to fakt, w korpo to są ludzie z paroletnim stażem, ale na pewno nie wyższym i nie będącymi oczywiście prezesami.
Nie polecałbym też tych studiów policealnych i technika informatyka, bo nie za duży po tym jest raczej wachlarz pracy bez umiejętności (no chyba, że chcesz składać/naprawiać komputery, ewentualnie pracować w dziale IT w firmie - czyli to co poprzednio + pomoc w jakiś sprawach związanych ze sprzętem/oprogramowaniem). Oczywiście to da ci jakieś rozeznanie się w sytuacji, ale potem kolejne lata byś musiała poświęcić na doszkalanie się w konkretnej dziedzinie (może zbyt dosadnie napisane, ale zgoła tak to wygląda w tej branży).
Więc chyba przebrnęliśmy przez tą błahą część problemu, czyli teraz czas na diabła.
Po pierwsze tak jak ci ludzie uprzednio pisali, nie myśl zbyt dużo o przeszłości, bo to nic nie da, zostaje ci tylko teraźniejszość oraz przyszłość, więc schowaj tą kartkę do segregatora jeśli musisz, ale nie otwieraj za często.
Jeśli chodzi o znajomych czy drugą osobę, to niestety da się do ich braku przyzwyczaić (oczywiście wszystko zależy od charakteru danej osoby). Idąc dalej tak jak pisała Katie czasem człowiekowi brakuje drugiej osoby by się przytulić, albo tak jak dla wielu osób ważnym jest by się uzewnętrznić przed kimś (choć sam osobiście raczej wyznaję ideologię bagienni_ka), ale niestety do póki kogoś się nie znajdzie trzeba jakoś iść przez życie.
Pomoc innym też nie przynosi efektu, który oczekujemy ;) ale i tak warto od czasu do czasu komuś pomóc (wiadomo, nie za często).
Stawianie muru wokół siebie też nie pomaga, ale ułatwia wiele rzeczy, choć kiedyś usłyszałem od jednej osoby, że myślała, że tej osoby nie lubię, co oczywiście nie było prawdą lecz trzeba się z tym liczyć przy takim podejściu do świata, na plus na pewno jest późniejsze zaskoczenie tych osób.
Jeśli chce się mieć dzieci, to niestety w naszym przypadku trzeba "powoli" zacząć szukać (na pewno wyższy priorytet będzie to miało dla kobiet, bo tak jak pisałaś w pewnym wieku jest deadline i tyle, a my możemy "cieszyć" się tym do ostatniego deadline'u :P)
Co do poprzednich relacji to tylko pozostaje współczuć, chyba najbardziej tej, mającej związek z koszulką.
Za to sprawę wyjazdów znam od podszewki (i chyba ze wszystkich rzeczy wyżej wymienionych najbardziej ubolewam), przydałoby się z kimś pojechać, nawet nie po to, aby mieć jakieś towarzystwo, ale ewentualnie by ktoś ci zrobił zdjęcie lub przypilnował rzeczy (wiem, trochę egoistyczne podejście) i chyba najprościej po prostu w obecnej sytuacji będzie mi w przyszłym roku wybrać się gdzieś do hotelu all inclusive.
Kurczę, wyszło jak zawsze więcej o pracy niż o życiu emocjonalnym (swoją drogą jak zawsze :/), choć czytając wątek miałem w głowie na pewno więcej do napisania.
Tylko jak ktoś pisał, że nasze życie zależy od nas- co zrobić? Zmusić chłopaka, żeby z nami chodził?
Chloroform ;)
Trochę przyjemności i relaksu na pewno Ci nie zaszkodzi. Życzę dystansu.
Andaar- dziękuję Ci za odpowiedź, ale bardzo skupiłeś się na pracy, z którą nie mam problemu. Z mojej branży znam wiele osób, więc doskonale wiem, jakie są warunki pracy i zarobki (a jak dla was 4 tys na rękę dla osoby zaraz po studiach to mało to ja nie wiem ile wy chcecie od życia, ale dobra, może się nie znam).
Są to dobrze płatne studia (przynajmniej w porównaniu do większości), ale przez to są bardzo trudne. To nie jest tak, że mamy jedno kolokwium na semestr, tylko codziennie wejściówki, dużo kolokwiów, trudne egzamin, bardzo dużo osób psychicznie nie wytrzymuje i rezygnuje.
Na pewno chociaż raz doświadczyłeś w życiu sytuacji stresującej np. matura, egzamin na prawko itp. To wyobraź sobie, że trochę mniejszy stres, ale codziennie czuję taki na studiach. Codziennie mam poczucie, że jedno potknięcie i mogę powtarzać przedmiot (co wiąże się z utratą roku, nie mogę ze swoim rocznikiem powtarzać przedmiotu, tylko z rokiem niżej, więc automatem tracisz obecnych znajomych). A praktycznie każdy psycholog i psychiatra Ci powie, że przewlekły stres może prowadzić nawet do depresji (miałam przez to depresję w liceum). Teraz kiedy mam sytuacje stresujące mam problemy z oddychaniem- tak reaguję. Moja koleżanka z grupy ma nudności, kolega problemy z sercem. Tak wpływa na nas stres. Problem tylko w tym, że inni to potrafią odreagować tj mój kolega ma kochającą rodzinę, do której wraca i ma oparcie, moja koleżanka ma chłopaka, do którego wraca ze studiów co tydzień, spędza miło czas z tym chłopakiem. Ktoś jeszcze inny idzie na imprezę z przyjaciółmi. Ja takiej możliwości nie mam. Czytałam artykuł jednej psycholożki, która pisała, że single częściej mają różnego rodzaje nerwice, gorzej znoszą stres, bo właśnie jak osoba w związku czuje tą strefę komfortu, że ktoś ją wysłucha, doradzi w razie problemu to singiel jest sam ze swoimi problemami. I ja też się tak czuję- zawsze sama.
To prawda, że da się przyzwyczaić do samotności, ale skutki tego są masakryczne dla psychiki. Wiem z autopsji. W liceum też byłam samotna, przyzwyczajałam się do tego wiele lat. Potem poszłam na studia i nie potrafiłam normalnie rozmawiać i funkcjonować wśród ludzi: nie potrafiłam się z nimi śmiać, żartować, pocieszać ich, wygadać się komuś, byłam tak zamknięta. Potem się trochę otworzyłam, ale nadal nie do końca jestem otworzona na ludzi, mimo że jestem bardzo towarzyska, lubię przebywać wśród ludzi, ale nie potrafię się w 100% otworzyć na nich, mam wrażenie, że każdy mnie w końcu wystawi, zostawi, że jestem dla każdego nikim
Co do dzieci to nie tylko kobiety mają licznik, faceci też, nie wiem, czemu panuje przekonanie, że faceci dłużej mogą. Nie mogą. Nasz prowadzący z anatomii mówił, że wraz z wiekiem spada jakość jajeczek oraz plemników, nie tylko jajeczek. Poza tym mama mojej znajomej urodziła 4 dziecko w wieku lat 49 albo 50. Da się? Da
Najgorsze jest to, że nie mam dla siebie bezpiecznego miejsca. Na studiach marzę o powrocie do domu, bo studia to stres. W domu owszem mam rodziców, których kocham, ale mam też niestety młodszą siostrę, która ma kompleksy i jak chce się dowartościować to mi mówi bardzo przykre rzeczy, gorze niż niejeden wróg (założyłam na ten temat sąsiedni wątek). Nie mam chłopaka, którego mogłabym raz na czas odwiedzić, przyjaciół, którym mogłabym się zwierzyć, albo tylko porozmawiać. Nie mogę się z tym pogodzić. Mimo że mam 22 lata zaczynam wątpić, że będę miała kiedyś swoją rodzinę. Widzę siebie w przyszłości jako starą pannę, bo skoro teraz przez tyle lat nic się nie udało, to czemu nagle ma się coś zmienić? Teraz mam 22 lata, ale mam dużo obowiązków na uczelni, nie mam czasu na poznawanie codziennie nowych ludzi. Z mojej uczelni znam wiele dziewczyn. Jedna ma teraz 26 albo 27 lat i sama mówi, że w tym wieku to trudno jej kogoś znaleźć, bo wolą faceci młodsze. I jak tu żyć?
bagienni_k- uważam, że bycie singlem jest dobre, ważne i nawet potrzebne. Musimy mieć czasem odpoczynek od drugiej osoby. No właśnie- czasem. Jeśli ktoś jest singlem przez całe życie to nie będzie mógł powiedzieć, czy woli być w związku czy sam tylko będzie mu brakowało drugiej osoby, bo nie będzie miał porównania i już. Ja sama spotykałam się z chłopakami, ale tylko luźno, większość z nich mi się nie podobała, ale umawiałam się chociaż po razie, żeby nie było, że wybrzydzam, za to ci, którzy mi wpadli w oko, pociągali mnie byli dla mnie niedostępni, bo albo zajęci albo niezainteresowani i tak cały czas. Przyznam szczerze, że zaczęłam się zastanawiać, czy istnieje coś takiego jak "miłość", bo przecież trudno o to, żeby dwie osoby poczuły do siebie takie silne uczucie. Związek dla mnie to abstrakcja. Za to dużo osób chętnie by mnie zaciągnęło do łóżka- z tym problemu nie mieli, ale nie dawałam się im, bo to obrzydliwe jak dla mnie, muszę czuć coś do kogoś
Tak jak sytuacja z urzędnikiem, ja z urzędem nie miałam styczności, ale przykładowo miałam kiedyś bardzo nieprzyjemną sytuację z prowadzącą, która niesłusznie na mnie nakrzyczała, wręcz skrytykowała. Czułam się strasznie przybita, smutna. Wtedy był jeden chłopak, w którym byłam zakochana, to był porządny chłopak. Po powrocie z uczelni napisałam do niego, opisałam całą sytuację. Mimo, że tylko z nim pisałam, to jego słowa, żeby się nie martwić, bo ta kobieta wszystkim tak robi, zaczął mnie rozśmieszać jakimiś żartami. Poczułam się wtedy o niebo lepiej i niemal od razu odeszła ode mnie cała złość, miałam to w pamięci jeszcze potem, ale nie rozpamiętywałam tego już, takie było ale minęło, czułam ulgę, także w tym, co pisze tu katie jest sporo prawdy, bo sama tak mam
Jeśli ktoś chce być sam to super, cieszę się
Mało tego. Uważam, że porażki w życiu są ważne. Gdyby każdy miał same sukcesy na koncie, to bylibyśmy mega przemądrzali, a tak to porażki uczą człowieka pokory, z resztą nie tylko tego, bo każdy uczy się na błędach przecież, jednak jeśli w życiu odnosisz w większości porażki, ewentualnie raz na bardzo długo coś małego ci się uda to wtedy wpadasz w taki stan, w jakim jestem ja. Masz poczucie beznadziejności, nie widzisz dla siebie przyszłości, jesteś niepewny siebie, bo tyle rzeczy ci się nie udało. Porażki (te w sferze miłosnej też) nie mogą dominować nad sukcesami, szczególnie przy ciężkiej pracy. Rok temu byłam zakochana w jednym chłopaku. Bardzo mi się podobał, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, z początku nic do niego nie miałam, ale jak go poznałam, okazał się świetnym człowiekiem o dużym sercu, a ja mam słabość do ludzi mających dużo empatii do innych. Bardzo się zakochałam i nie czekałam na niego, sama zrobiłam pierwszy krok, nawet kroki, nie wprost, ale na tyle, żeby otworzyć mu furtki do działania, ale on inicjatywy nie przejmował, nawet mówił kilka razy, że on dziewczyny mieć nie chce, że to nie dla niego, więc strzelam, że się domyślił i mówił tak, żebym nie robiła sobie nadziei (kilkukrotnie mi to powtarzał), więc wiedział, że chciałabym od niego czegoś więcej
Zastanawiam się, od dłuższego czasu, czy nie iść do psychiatry z tym, żeby zadecydował, czy dać mi skierowanie do psychologa, czy leki, czy jeszcze coś, ale boję się, mam jakąś wewnętrzną blokadę, żeby iść tak sama z siebie