Byliśmy wczoraj wieczorem u psychologa (mężczyzna, nawiasem mówiąc, jeśli to ma znaczenie). Prawie 2 godziny. Mówiła u niego w miarę spokojnie na początku, ale im głębiej/dalej, tym bardziej się denerwowała. Chyba tym, co momentami ten psycholog jej mówił i tym, że usłyszała od niego kilka rzeczy, które... ja próbowałem jej powiedzieć już dawno. W każdym razie, w pewnym momencie - odpowiadając na wprost postawione pytanie psychologa - powiedziała jasno i kilka razy, że nie widzi szans na odbudowanie naszego związku i definitywnie chce odejść. Wtedy psycholog zaczął jakby drugi etap spotkania, czyli temat przyszłości córki w tej całej sytuacji. Pytał ją o różne rzeczy, plany, etc. - mam wrażenie, że nie mówiła całej prawdy, a raczej starała się "dobrze wypaść". Tak czy owak, powiedziała na przykład, że w ogóle nie wyobraża sobie takiej sytuacji, żeby dziecko zostało przy mnie, a także, że jest zdecydowana się wyprowadzić w swoje rodzinne strony. Skończyło się na "apelach" psychologa o rozważenie w spokoju rozwiązań, które zaproponował (m.in. danie sobie roku bez wyprowadzki na wykrystalizowanie się sytuacji z jej strony i woli córki z drugiej) oraz ustaleniu, że po feriach (na których połowę zabiera w piątek córkę do swoich rodziców) skontaktujemy się z poleconą przez psychologa panią-psycholog (specjalistką od tego rodzaju kwestii) i że córka z nią porozmawia. Psycholog mocno też apelował, żeby nie podejmować żadnych radykalnych działań w rodzaju właśnie rozpoczynania walki poprzez prawników, itp. Nie wiem więc dalej, co robić - dzisiaj idę do adwokata, żeby mi chociaż ogólnie nakreślił stan/opcje/zagrożenia, itp. - ale czy już "atakować", nie jestem przekonany, bo wtedy cała ta wizyta u psychologa okaże się "podstępem" z mojej strony, a ja nie chcę tak "grać". Z drugiej strony, obawiam się, czy u niej to nie gra i czy po "jej stronie" to nie są wyłącznie pozory próby rozwiązania sytuacji w sposób polubowny, bo kiedy wracaliśmy do domu od psychologa, to mimo spokojnej rozmowy tym razem, usłyszałem np., że skoro "nic mnie tu nie trzyma" (kiedyś DAAAAAWNO temu tak powiedziałem - ale w kontekście ewentualnej wspólnej przeprowadzki w jej strony, ponieważ rzeczywiście ani bliskiej rodziny, ani bardzo bliskich przyjaciół już tutaj nie mam - jedynie różnych znajomych), to jak chcę się częściej widywać z córką, mogę się przeprowadzić w strony rodzinne mojej "eks". Bardziej nawet niż sens, dotknął mnie ton/sposób wypowiadania tych słów - taki kompletny brak współodczuwania z jej strony, jakby mówiła o przeniesieniu maszyn z fabryki A do fabryki B. I druga rzecz - nagle w jej interpretacjach bardzo poważnego wydźwięku zaczęły nabierać różne żarty, półżarty, ironiczne uwagi i inne pierdoły, które wypowiadałem 10 lat temu...
Tak, jak pisze jedna z osób wyżej - mam, niestety, takie bolesne odczucie, że ona nie rozumie tak naprawdę, co robi... Niby wszystko ułożone, niby przemyślane, etc., a na niektóre pytani/uwagi psychologa (dla mnie oczywiste) reagowała z trudem kryjąc zaskoczenie, czy irytację...
EDIT: Przeczytałem jeszcze raz to, co napisałem wyżej i... przypomniałem sobie, co mi mówił psycholog - że będę miał dużo trudniej, bo jestem wciąż "uwikłany emocjonalnie" (czytaj: kocham ją). I to jest faktycznie mój dramat faceta bez jaj - nie wiem, czy potrafię być bezwzględny (jeżeli będzie trzeba, a wiele wskazuje, że może tak być, łącznie z Waszymi sugestiami) wobec niej i w kontekście uczuć/emocji córki. Chyba więc i tak jestem przegrywem - ciągle bowiem z tyłu głowy będę mieć obawy o emocje/reakcje córki na to wszystko i nieumiejętność powiedzenia sobie, że wobec mojej "eks" nie mogę mieć żadnych "sentymentów". Kwadratura koła.