Śledzę ten wątek praktycznie od początku. Z żywym zainteresowaniem. Dlaczego? Ponieważ byłam kochanką żonatego mężczyzny z dziećmi, sama mając męża i dwójkę dzieci. Historia, jakich na tym forum wiele. A jednak chyba trochę inna niż większość. Przepraszam, że mój wpis będzie długi ale baaardzo temat....
Za mąż wyszłam bez motylków w brzuchu. Nigdy ich zresztą niemiałam, nie czułam też do nikogo wielkiej namiętności. Mój ówczesny narzeczony (obecny mąż) był po prostu porządnym człowiekiem. Ufałam mu, był dobry, czuły i kochał mnie. Wtedy myślałam, że ja jego też kocham, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że on zawsze kochał mnie bardziej niż ja jego. Przez myśl mi wówczas nie przeszło, że to, co czuję to za mało. Byłam młoda, niedoświadczona. Gdybym miała wtedy dzisiejszą "mądrość"... Pobraliśmy się. Dzieci pojawiły się dość szybko. Życie toczyło się swoim torem. Ogrom obowiązków, praca, przedszkole, chorowanie, potem szkoła. Chyba nikomu, kto jest rodzicem nie muszę tego tłumaczyć. W momencie, kiedy dzieci podrosły i zaczęłam mieć więcej czasu dla siebie, pojawił się mój kryzys. Nawet nie w małżeństwie. Ale taki wewnętrzny. Mój własny. Zastanawiałam się czego chcę w życiu. Czy to, co mam jest tym, czego pragnę. Nie opowiedziałam o moich wątpliwościach mężowi, mimo, że rozmawialiśmy ze sobą o wszystkim. Nie sądziłam, że to coś poważnego. Zignorowałam ten kryzys myśląc, że to chwilowe i mi przejdzie.
I właśnie wtedy poznałam Jego. Ja, z moim kryzysem, on z żoną, która go nie kocha i zdradza (tak, wiem, biedny misio. Ale to akurat była prawda...). Zakochaliśmy się w sobie jak nastolatki. Motyle w brzuchu, dzika namiętność. Wreszcie zrozumiałam o co tyle szumu z tą miłością i namiętnością! Byłam szczęśliwa. Romans jako taki trwał pół roku. Oczywiście, że miałam wyrzuty sumienia w stosunku do męża i dzieci. Ale jak wiele osób na tym forum pisało: wtedy się nie myśli. Nic nie jest ważne. Ważne jest tylko to, by być przy tej osobie. Rozmowy z kochankiem o wspólnej przyszłości owszem, miały miejsce. Ale nie było konkretów w stylu: zostawiamy rodziny i będziemy razem. To były takie marzenia, i chyba żadne z nas nie miało odwagi powiedzieć, że marzeniami pewnie pozostaną. Mój mąż w końcu się zorientował. Bardzo dobrze mnie zna, kocha mnie i zauważył zmiany w moim zachowaniu. Oczywiście, że się wściekł. Ale dla mnie nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że złamałam mu serce. I to było widać. Był niesamowicie smutny. Nie wyrzucił mnie z domu (choć parę razy chciał). A ja obiecałam to skończyć. I oczywiście nie zrobiłam tego tak od razu. Jeszcze "ostatnie" spotkanie na pożegnanie, na zerwanie. "Ostatni" sms, bo muszę mu o czymś powiedzieć. Tak się sama przed sobą usprawiedliwiałam. Brzmi znajomo, prawda? O większości z tych kontaktów mąż nie wiedział, ale czuł, że nadal kombinuję. Zrywałam chyba ze sto razy. Mój kochanek również był załamany. Nie chciał, żebym to kończyła. Powtarzał, że mnie kocha i bycie razem jest nam pisane. Za każdym razem zrywałam nieskutecznie. W końcu - co zrozumiałe - mój mąż nie wytrzymał i kazał mi decydować. Albo mąż albo kochanek. Mąż powiedział, że mnie kocha i jeśli będę z tamtym szczeliwa to mogę odejść. On chce mojego szczęścia. Dzieci są na tyle duże, że mogą zdecydować z kim zostaną (miałam nadzieję, że ze mną). Ale mam w końcu zdecydować, bo on w takim układzie nie może już dłużej żyć. To go wykańcza. Ja w tym okresie byłam w okropnym stanie. Chodziłam załamana, często płakałam. Ale skoro musiałam to podjęłam decyzję. Odchodzę od męża. Wiedziałam, że jeśli zostanę to na tamten moment nie skończę romansu. Próbowałam już tyle razy.. A nie chciałam już dłużej oszukiwać męża. Po tym wszystkim byłam mu to winna. Wcale nie byłam pewna tej decyzji. Podjęłam ją bez porozumienia z moim kochankiem, nie wiedziałam jak on zareaguje. Ale taki układ wykańczał nie tylko mojego męża ale również mnie (to też brzmi znajomo, prawda?). Musiałam coś z tym zrobić. Moja decyzja wiązała się z tym, że muszę o tym powiedzieć dzieciom. I powiedziałam. Stanęłam przed własnymi dziećmi i patrząc im prosto w oczy, powiedziałam, że kocham ich tatę tylko jak przyjaciela (to prawda), i że będzie mi zawsze bliski, ale dla mnie to za mało. Że jest ktoś inny, kogo bardzo pokochałam i do niego odchodzę. I bardzo bym chciała, abyście moje dzieci poszły razem ze mną. Nikt, kto nie stanął przed własnym dziećmi, mówiąc im takie rzeczy, nie ma pojęcia jakie to rozdzierające uczucie. Płakaliśmy wszyscy. Starszy syn (nastolatek, dojrzały jak na swój wiek) powiedział, że zostanie z tatą. Młodszy syn zdecydował się być ze mną, ale najbardziej się bał, że już nigdy więcej nie zobaczy taty i brata (moje zapewnienia, że tak nie będzie zatrzymały jedynie łzy, ale nie ból i smutek). Do dziś nie wiem, czy to była głupota czy odwaga z mojej strony. Walczyłam o swoje szczęście, wierząc, że w końcu wszystko się ułoży. Bo przecież wszystko w końcu się układa. Wszyscy przyzwyczają się do nowej sytuacji i przy dobrej woli jakoś to ogarniemy. Ale będziemy wreszcie żyć bez kłamstw i oszustw. Nie zastanawiałam się wówczas za dużo nad tym, że starszy syn chciał zostać z tatą. Bolało mnie to ogromnie. Ale po pierwsze miałam nadzieję, że jednak zmieni zdanie a po drugie, nawet jeśli nie, to przecież jest jego wybór a będziemy mieszkać blisko siebie i będziemy widywać się codziennie. Byłam tak nakręcona moją nową szczęśliwą przyszłością, że starałam się wtedy za bardzo tego nie rozkminiać. Na wyprowadzkę miałam dwa tygodnie.
Nie muszę chyba za dużo pisać jak zareagował mój kochanek na wieść o mojej decyzji? Otóż nijak. Wystraszył się. Zasłonił się dziećmi (oboje nastoletni!) i odpowiedzialnością za nie. Ale co ciekawe (a może właśnie nie: ciekawe ale typowe w takiej sytuacji?) zrezygnować ze mnie i tak nie chciał. Dawałam mu to, czego od żony dawno (o ile kiedykolwiek) nie dostawał: bezgraniczną miłość, namiętność, wiarę w niego, zaufanie, szczerość. Ale i tak to odrzucił. Wolał żyć w martwym małżeństwie, niż ze mną. Najlepiej, gdybym nadal była jego kochanką. Usilnie do tego dążył naiwnie wierząc, że ja też tego chcę. Ale dla mnie to już nie wchodziło w grę. Zostałam w domu. Smutne, prawda? Tak wiem. Dobrze mi tak. W każdym razie starszy syn o nic nie pytał, ale domyślił się, że mi nie "wypaliło". Młodszy o nic nie pytał. Zepchnął to traumatyczne wydarzenie gdzieś głęboko a ja mam nadzieję, że było to na tyle krótkotrwałe, że nie odciśnie na nim większego piętna. Mąż nie wyrzucił mnie z domu. Choć mógł powiedzieć: co mnie to obchodzi, że Cię nie chciał. Chciałaś odejść to odchodź.
Mój kochanek mimo to, próbował mnie zatrzymać udając, że się waha, zwodził, oszukiwał. To, że udaje rozterki zrozumiałam dopiero po jakimś czasie. Jednak wtedy - wciąż zakochana - wierzyłam. Niby byłam w domu ale miałam jeszcze nadzieję. Choć dystansowałam się do niego coraz bardziej. Zrywałam, prosiłam by dał mi spokój (choć w głębi duszy bałam się, że ten spokój mi da) ale on wciąż i wciąż wracał. Blokowałam jego numer telefonu. To pisał na komunikatorze albo kręcił się w miejscach, w których wiedział, że będę. Czasem z kolei wymiękałam ja. Chciałam wierzyć, że jednak zostawi rodzinę. Tak jak ja byłam gotowa zrobić to dla nas. Moje zachowanie znów było bardzo nie fair wobec mojego męża. Ale wtedy byłam jeszcze na etapie, że potrafiłam o tym nie myśleć. W końcu, po kilku kolejnych miesiącach nękania siebie nawzajem, postanowiłam zakończyć ten romans tak naprawdę. Zmieniłam numer telefonu. Zlikwidowałam konto na komunikatorze. Zerwałam z nim ostatecznie. Dziś myślę sobie, że mi nie wierzył, że zerwę. W końcu robiłam to tyle razy... A ja postanowiłam raz na zawsze się odciąć. Zrozumiałam, że bycie kochanką to naprawdę upokarzające uczucie. Nigdy więcej! Zrozumiałam, że jestem warta więcej. Nie będę tą drugą. Nie będę więcej oszukiwała rodziny. Mój mąż nie zasługuje na takie traktowanie. Po tym ostatecznym zerwaniu jeszcze parę razy pojawił się w miejscu, gdzie bywałam. Ale nie rozmawiałam z nim. Powiedziałam tylko cześć. Od tamtego czasu nie odezwałam się. Nie wymiękłam. Minęło 10 miesięcy. Jestem z siebie taka dumna! Pierwszy okres był najgorszy. Miałam objawy depresji. Leżałam w łóżku tępo patrząc się w ścianę całymi. Płakałam. Miałam ataki paniki. Odwyk plus wyrzuty sumienia dawały o sobie znać nieustannie. Po tym najgorszym okresie, za namową przyjaciółki i męża (który wciąż wierzył, że to tylko zauroczenie i że wrócę do niego, również duchem i sercem) zapisałam się na terapię.
Teraz jestem na etapie zastanawiania się czego chcę. Czy takie małżeństwo nam/mi wystarczy. Nawet w tym trudnym okresie, dużo z mężem rozmawialiśmy. O tym, co i dlaczego się wydarzyło. O naszej przyszłości w aspekcie różnych scenariuszy. Awantur było dosłownie kilka, na samym początku. Potem staraliśmy się hamować emocje. Cały czas się szanujemy (choć zdaję sobie sprawę, że na ten szacunek średnio zasługuję...). Dzieci widzą nasze relacje. Czują chyba, że próbujemy wrócić na właściwe tory. Często żartujemy. Bywają nawet takie dni, kiedy to wszystko wydaje się być tylko nocnym koszmarem. Jesteśmy z mężem umówieni, że daję sobie rok od momentu rozpoczęcia terapii, bo tyle ona będzie trwała. Mam nadzieję, że do tego czasu On stanie mi się obojętny. Że będę mogła skupić się na rodzinie. Bo teraz, mimo, że czuję się dużo lepiej i zaczynam pomału widzieć sens to wciąż za nim tęsknię. Nie ma dnia, żebym o nim myślała. I te myśli zakłócają mi spokój. Mimo, że głowa wszystko wie, serca wciąż nie chce się pogodzić.... Terapia pomaga mi to wszystko zrozumieć. Również to, że On mnie nie kochał. Kochał siebie i to, co mu dawałam. Karmił swoje ego moją miłością i uwielbieniem. Bo gdy się kogoś kocha, to chce się dla niego jak najlepiej (patrz - mój mąż), nie przeciąga sie w nieskończoność konającego romansu. Ale on to robił ponieważ wysysał mnie z siły i optymizmu karmiąc nimi siebie. Nie patrząc, że po każdym spotkaniu czy kontakcie umiera kawałek osoby, którą On rzekomo kocha... :-( Kilka tygodni temu kręcił się w okolicy mojego miejsca zamieszkania...Być może przypadek, ale cholera go wie. Robił to już wcześniej wiele razy. Widzieliśmy siebie z daleka. Serce mało nie wyskoczyło mi z piersi, bo widziałam go pierwszy raz od 10 miesięcy. Chyba chciał mi o sobie przypomnieć mając pewnie nadzieję, że napiszę do niego, żeby dał mi spokój. Ale pisanie do niego nawet do głowy mi nie przyszło. Bo i po co? Miałby mój numer i pretekst do nawiązania kontaktu. A jeszcze nie jestem na tyle silna, żeby powiedzieć mu: spadaj. Łatwiej mi go ignorować.
Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy zostanę z moim mężem. Nie wyobrażam sobie, że ponownie mówię dzieciom, że odchodzę.... Z drugiej strony mój mąż nie chce żyć w takim stanie jak teraz. Mimo, że jest dobrze a czasem nawet myślę, że coraz lepiej, to na tą chwilę jesteśmy bardziej przyjaciółmi, lokatorami i rodzicami niż małżeństwem. I mając tą wiedzę, którą po tym wszystkim mamy, będzie nam bardzo ciężko... Bo jak on może żyć ze mną wiedząc, że być może nigdy go nie kochałam jak mężczyznę? Jak żona męża? A jak ja mam dalej żyć wiedząc jak to jest być ze swoją bratnią duszą, kiedy wszystko w Tobie śpiewa? Czy jak On stanie mi się obojętny, spojrzę na męża inaczej? Mój mąż traktuje obecny stan jak etap przejściowy. On nie toleruje udawania. Zresztą, ja też nie chcę udawanego związku. Chcę stworzyć prawdziwy związek z moim mężem. Ale potrzebuję na to czasu. I mam oczywiście świadomość, że póki co mój mąż ten czas mi daje. Ale może kiedyś powiedzieć, że on już nie da rady czekać. Albo zakocha sie w jakiejś kobiecie, która pokocha jego tak, jak on na to zasługuje. Ale jakie mam wyjście? Mam udawać, że go kocham? Muszę zaryzykować. Ale miałabym swój chichot losu, gdyby on się w innej zakochał....
Mimo, że czytam to forum od dłuższego czasu, w obawie, przed wylaniem wiadra pomyj na moją głowę, nie odważyłam się zakładać własnego wątku. Już mi wystarczy, że obwiniam siebie o wszystko, co (na razie bezskutecznie) próbuje mi wybić z głowy moja terapeutka tłumacząc, że nie jestem winna wszystkiemu. Jeśli już, to jestem współwinna. Cóż. Może kiedyś w to uwierzę...
Ale czytając wątek Hrefiego i Alsoskiego, oraz wszystkie komentarze nie mogłam dłużej milczeć. Mam wrażenie, że moja historia odpowiada na wiele pytań i porusza wiele tematów omawianych w tym wątku. Mam nadzieję, że komuś moje doświadczenia się przydadzą:-) Panowie. Powtórzę za kimś, kto już to pisał: ostre cięcie. To jedyne wyście. Nie męczcie tych biednych kochanek. I nie oszukujcie tych biednych żon.
P.S. Wszystkim (szczególnie autorowi wątku i Alsoskiemu) polecam francuski film "Kochałem ją". Polecał go ktoś na innym forum poświęconym tej tematyce. Film mnie zmiażdżył.