Żal mi byłej żony, na potrzeby tej historii nazwijmy ją Moniką. Bo zafundowałem jej gehennę. Bo jest smutna, nerwowa, męczy się z dziećmi jak nigdy wcześniej. Bo ją okłamywałem, bo jej nie doceniałem, nie dbałem o nią tak, jak na to zasługuje. Bo to jest naprawdę fajna, mądra, ciepła kobieta. I życzę jej, aby znalazła jak najszybciej takiego mężczyznę, który ją prawdziwie pokocha, którego pokocha Ona i który będzie dobrym ojczymem.
Żal mi dzieciaków, że dostały ode mnie "nowoczesne" wzorce, nawet jeśli w ich otoczeniu od rodzin patchworkowych się roi. Żal mi, że ich ojciec to głupiec.
Żal mi matki i teściowej. Jedna wyrzuca sobie, że mnie źle wychowała, drugiej żal, że jej córkę zraniłem. Druga ma rację, pierwsza nie, ale czy to coś zmienia?
Żal mi tego drugiego, nazwijmy go Markiem. Niech nigdy nie dowie się, że jego ukochana Maria robiła go od paru miesięcy, a ostatnio tydzień temu w rogi. Niech sobie spokojnie żyją do późnej starości albo tak długo, jak oboje tego chcą. I niech on kocha Marię, a Maria jego. Prawdziwie, bez kłamstwa.
Żal mi Marii, że się pogubiła. Że sama nie wie, czego chce. Chciała z Markiem żyć, i jednocześnie mieć mnie. Ja tak nie umiem, być zaangażowanym emocjonalnie kochankiem, bo to zbyt wiele mnie kosztuje, te odwołane w ostatniech chwili spotkania, te rozmowy telefoniczne z "prawowitym", które trzeba muzyką zagłuszać. Ja zerwałem, mówiąc, że "Ty od niego nie odejdziesz, a ja twoim kochankiem nie będę, próbowałem kilka miesięcy i się nie tego nauczyłem". Żal mi, że ją życie pokopało już dużo wcześniej. Żal mi, że od blisko roku szuka pracy i nie może jej znaleźć. Niech będzie z Markiem szczęśliwa.
Żal mi tych wszystkich kochających kochanek i kochanków. Samotne sylwestry, imprezy solo, kiedy wokół same szczęśliwe pary. Przeżyłem raz i wrogowi nie życzę. Nie warto w się pchać. Być wrzuconym w kalendarz, gdzieś między jednym a drugim wyjazdem, "cieszyć się" wyczekaną nocą, to naprawdę niefajne uczucie. Bez poczucia bezpieczeństwa kochać się nie da. Bo, jakkolwiek jestem ateistą, Jeszua z Nazaretu zostawił nam, jak Coehlo czy Wharton, po sobie parę mądrych myśli, np. kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Aby kochać kogoś, wpierw trzeba kochać siebie, a żebranie o miłość, o chwilkę, o uwagę, o jedną noc w miesiącu z miłością własną wiele wspólnego nie ma. To jest uwieszenie się na kimś, a nie miłość.
Żal mi miłości, albo tego, w co, że jest miłością, uwierzyłem. Żal mi też, że udawaną, z przyzwyczajenia, miłość, dawałem Monice.
Żal mi wsystkich pracoholików, którzy w pogoni za pieniądzem zapominają, że w życiu "all you need is love". Miał rację Szaweł z Tarsu, że bez miłości byłbym niczym miedź brzęczaca. I jestem.
Czy żal mi małżeństwa? Nie. Próbowałem je reanimować, ale to była reanimacja trupa, niestety. Tak jak "miłość" Marii do mnie wybrzmiała, tak wybrzmiała moja miłość do Moniki. To jest niezależne od nas. Ludzie się schodzą i rozchodzą.
Terapeuta mówi, że zyskuję bezcenne doświadczenie. Że uczę się relacji. To fakt, ostatni raz kobieta mnie rzuciła dawno temu. Szkoda, że to doświadczenie przychodzi w tak nieprzyjemny sposób, ale mądrzy ludzie mówią, że doświadczenie to ładna nazwa na te wszystkie gó...a, które nam w życiu przyszło zjeść.
Dzisiaj jestem o to doświadczenie mądrzejszy. Teraz wiem, że spoglądanie w bok niczego dobrego poza chwilowym pogłaskaniem ego nie daje. Pozostaje mi szukać miłości i jak ją znajdę, o nią dbać.
Imiona, terminy i ilość dzieci są przypadkowe. Cała reszta nie.