Słowem wstępu - zwracam się do Was o pomoc, ponieważ tylko kobieta jest w stanie rozwiać moje wątpliwości. Sprawa jest o tyle delikatna dla mnie, że nie chciałbym nikogo znajomego wtajemniczać w takie sprawy - pozostaje kobiece forum
Byliśmy parą stosunkowo krótko, bo spotykaliśmy się jakieś 7 miesięcy, z czego dwa początkowe miesiące były zwykłą znajomością. Tutaj jest pierwsza ważna informacja - związek skończył się jeszcze w fazie "fascynacji sobą", co może być kluczowe dla późniejszej części historii.
Do mojej byłej (Marty) zawsze miałem lekki dystans. Wynikało to z tego, że byliśmy z innych bajek, nie lubiłem w niej sporo rzeczy. Jej stylu ubierania się (zakryte może 10% ciała), jej flirciarskiego charakteru, jej palenia i picia alkoholu. Dlaczego się z nią związałem? Bardzo zbliżyły nas rozmowy, podobne podejście do życia. Wtedy wychodziłem z założenia, że ludzie mogą się zmienić (teraz już wiem, jak bardzo się myliłem), a ona ciągle o tym wspominała - że właśnie bardzo chce się zmienić, że w związku jest inna. Żeby była jasność - nigdy jej niczego nie zakazywałem i nie przekonywałem do moich poglądów.
W związku faktycznie okazała się być inna, widziałem w niej ogromną potrzebę akceptacji i miłości. Podczas jednego z wieczorów, ni stąd, ni zowąd, Marta zaczęła płakać i opowiadać o swojej przeszłości. Mianowicie wyznała mi, że wszystkich swoich poprzednich facetów zdradzała. Mówiła, że potrafiła uprawiać seks w klubowej toalecie z człowiekiem, którego znała dwie godziny. Wtedy zacząłem przypominać sobie i analizować niektóre zdarzenia, które były dosyć dziwne i mogłyby wskazywać na to, że mnie też zdradzała. Nigdy jej nie dręczyłem pytaniami o poprzednie związki. Na początku pomyślałem, że może chce odejść i to jest jej argument a la "jesteś dla mnie za dobry". Jednak po tych wyznaniach, ona zaczęła błagać mnie, żebym jej wybaczył i nie zostawiał. Zostawiłem.
Teraz możecie mnie nazwać nieczułym prostakiem, ale życie z kimś takim byłoby dla mnie niesamowitym cierpieniem. Odchodząc nie oceniałem jej, nie obraziłem jej chociażby jednym słowem. Wytłumaczyłem jej na spokojnie (co było cholernie trudnym wyzwaniem), że praktycznie każda jej nieobecność byłaby dla mnie stresująca, widziałbym zdradę wszędzie, a jeśli nie, to widziałbym ją w niedalekiej przyszłości, gdy rozpocznie się czas związkowej rutyny. Zakładałem zdradę z jej strony jako coś nieuchronnego, pewnego.
To wszystko co tu piszę brzmi chyba dosyć chłodno. Nie, nie byłem chłodny wobec niej. Ta kobieta była dla mnie niesamowicie ważna i bardzo to wszystko przeżyłem. Zresztą całe te nasze rozstanie było dosyć dramatyczne. Marta, ze łzami w oczach jak by sugerowała, że pozbawi się życia. Mówiła, że nie znajdzie i nie chce mieć już nikogo poza mną, że przeze mnie zostanie już na zawsze sama. Zacząłem się tym wszystkim na poważnie martwić, więc poprosiłem jej brata o informowanie mnie jak się ma jego siostra.
Po trzech dniach od tej zerwania, moja była zaczęła żyć na nowo, ciągłe imprezy, nowi faceci, generalnie nic się nie stało. Nie powiem, zabolało mnie to - dla mnie rozstanie było bardzo ciężkie i długo składałem się w całość. Zabolało, bo zawsze boli, gdy okazuje się, że to jednak my kochaliśmy bardziej. Z drugiej strony mocno mi ulżyło, bo Marta wyglądała na zadowoloną, normalną dziewczynę. Cieszyłem się, że nie zostawiłem jej jakiegoś piętna, które tak usilnie próbowała mi wmówić.
Od tego rozstania minęło już ponad 3 lata, a Marta cały czas nie daje o sobie zapomnieć. Co jakiś czas próbuje się ze mną skontaktować. Nie robi tego nachalnie, ale potrafi zadzwonić i powiedzieć "strasznie za Tobą tęsknię, mam nadzieję, że wszystko u Ciebie w porządku". Robi to od miesiąca po rozstaniu do teraz (raz na jakieś 3-4 miesiące przypomina o sobie w takim właśnie stylu). Zdarzyło się jej też trzy razy przyjechać "niby przypadkiem" w to samo miejsce, co ja (mogła się o dowiedzieć gdzie się wybieram chociażby z fb). Rozmawia się z nią wtedy dosyć dziwnie: od totalnej obojętności aż do załzawionych wyznań (z jej strony). Chociaż to ona inicjuje rozmowę, to potem też sama ją kończy w najmniej spodziewanym momencie z obietnicą, że postara się zostawić mnie w spokoju. Ja próbuje być powściągliwy podczas tych rozmów/spotkań i daję jej jasny komunikat, że to co robi nie ma sensu. Mamy wspólnych znajomych i z tego co wiem, to nie ma ona problemu z facetami (przez te 3 lata była już w 3 związkach i miała chyba 5 mniejszych romansów). Jest podobno taka jak zawsze - roześmiana i pełna optymizmu.
Czy ktoś może spojrzeć na to z boku i napisać o co tu chodzi? Ona faktycznie tyle czasu cierpi czy to jest zwykła gra z jej strony? Co powinienem zrobić? Trochę niszczy mnie to psychicznie.