Witam wszystkich użytkowników forum. Trafiłem tu ponieważ chciałbym podzielić się swoją historią i poszukać jakiegoś wsparcia.
Jesteśmy z żoną małżeństwem od 8 lat. Zawsze tworzyliśmy wspaniałą zgraną parę, wszyscy brali nas za przykład idealnego związku. Pierwsze przeszkody i nieporozumienia zaczęły się pojawiać wraz z brakiem upragnionego dziecka, o które zaczęliśmy się starać 6 lat temu. W tym czasie u żony zdiagnozowano szereg dysfunkcji uniemożliwiających zajście w ciążę w sposób naturalny. Przeszliśmy 3 próby IVF. Przy drugiej próbie udało się zajść w ciążę lecz niestety skończyło się na poronieniu. Do tego za każdym razem ciągłe uczucie strachu, oczekiwanie, niepewność i załamanie po niepowodzeniu. Były okresy że było nam bardzo ciężko, ale staraliśmy się przejść przez to razem. Nieco później przyszedł taki czas gdy pojawiły się kolejne okoliczności stresogenne w naszym życiu. Wszystko co się wydarzyło zadziałało na mnie jak bomba z opóźnionym zapłonem, której efektem była moja depresja. Z pomocą leków i psychoterapii udało mi się stanąć na nogi w miarę szybko (ok 6 mcy). Nie mniej jednak od dłuższego czasu nasz związek nie wygląda juz tak jak dawniej. Co prawda raz jest lepiej a raz gorzej ale stopniowo zaczęliśmy się od siebie oddalać. Moja zona wciąż powtarza, ze zawiodła się na mnie, ze została sama z problemami i nie mogła na mnie liczyć gdy mnie potrzebowała, bo ja w tym czasie chorowałem na depresje. Często o tym mi przypomina przy okazji kłótni, sprzeczki. Również jej stan psychiczny wciąż się pogarsza wraz z upływem czasu, nie radzi sobie z faktem nie posiadania wymarzonego dziecka. I w tym przypadku powiedzenie "czas leczy rany" kompletnie sie nie sprawdza. Często ma wybuchy złości podczas których mówi wiele przykrych rzeczy pod moim adresem raniąc mnie przy tym bardzo. Robi mi ogromne awantury o zupełnie błahe, nieistotne sprawy, jakby to była kwestia życia lub śmierci. Gdy mówi, ze potrzebuje więcej przestrzeni, to próbuję dać jej tę przestrzeń, odsunąć się na bok, nie wchodzić w drogę, trzymać się na uboczu. Wówczas słyszę zarzut, że mi na niej nie zależy, ze się nie staram, ze to ja się oddalam. Z kolei gdy się zbliżam chce być przy niej, dla niej to mówi, ze ją osaczam i sprawiam ze się dusi. Stawia pod znakiem zapytania naszą przyszłość, mówiąc że często myśli o rozstaniu skoro nie możemy mieć razem dzieci. Nie potrafię się odnaleźć w jej logice. Czuję się czasami jakbym był potrzebny tylko do tego żeby ona (nie my) mogła mieć dziecko, że ja jestem tylko dodatkiem. Kocham ją ponad wszystko i ożeniłbym się z nią ponownie nawet gdybym wiedział, ze nie będziemy mogli mieć dzieci (i ona o tym wie), bo jestem z nią dla niej. Dziecko miało być uwieńczeniem naszego związku. Jednakże ona nie potrafi zrozumieć mojego punktu widzenia, tak jakby dla niej brak dziecka oznaczał automatycznie niepowodzenie związku i rozstanie. Bo po co być wtedy razem...?
Ostatnio zarzuciła mi, ze tak zwyczajnie przeszedłem do porządku dziennego nad faktem naszej niemożności posiadania dzieci, że przychodzi mi to łatwością (co nie jest prawdą). Ja ten cały smutek, żal, złość próbuję ukryć gdzieś głęboko. Nie na tyle bym o nim zapomniał, bo on wciąż się sączy, ale chociaż na tyle bym mógł żyć i cieszyć się tym co mam.
A wszystko to dlatego, ze powiedziałem ze pomimo naszych problemów i doświadczeń wciąż uważam, że możemy być szczęśliwą parą, robić wspólnie rzeczy które sprawiają nam radość, tworzyć udany związek jak to miało miejsce wcześniej. Staram się, robię co tylko mogę, żeby było lepiej, ale ona chyba tego nie dostrzega. Niestety uważa, że już nigdy nic nie będzie takie dawniej między nami...
Jakiś czas temu cała ta tama, za którą próbowałem ukrywać swoje emocje pękła i wszystko wylało się na zewnątrz... Dlatego jest mi tak potwornie trudno to sobie poukładać.
Co Wy o tym myślicieli drogie panie (i panowie również)?