Witam!
Pytanie czysto teoretyczne.
Jakiś czas temu miałam zażartą dyskusję na temat następujący: czy to jest możliwe, by osoba, która zaczyna umawiać się z pewną osobą z braku laku, po pewnym czasie związku stwierdziła, że to miłość jej życia?
Osobiście przychylałam się do zdania, że nie, bo o ile wyobrażam sobie, że po poznaniu kogoś można stwierdzić, że jednak to coś, czego się chce, więc dąży się do poznania tej osoby, to wydaje mi się, że kiedy już się ma jako taki ogląd sytuacji i się w związek wstępuje z myślą "skoro nie ma nikogo innego na horyzoncie", to ciężko na tę osobę inaczej później spojrzeć. Nie mówiąc już o transformacji w myśleniu o tej osobie jako "miłości życia".
Druga strona wyciągnęła argument mienia znajomego, który po prostu dojrzał i doszedł do wniosku, że cechy, które były niby trudne do zaakceptowania są tak naprawde drobiazgami w obliczu zalet, które ta osoba posiada, i których to zalet do konca nie doceniał.
Brzmi to niegłupio, ale jedzie mi to trochę związkiem z rozsądku. Albo lenistwa. Albo przyzwyczajenia. Albo bo to czas założyć rodzinę. I takim samookłamywaniem się co do stanu faktycznego.
Ale no właśnie, ja jestem młodą idealistką. Co na to inne głowy?
Edit.
Historie własne mile widziane.